Paweł Wojciechowski nie tak na pewno wyobrażał sobie pożegnanie z mistrzostwami Europy. W eliminacjach skoku o tyczce na Stadio Olimpico zaliczył tylko wysokość 5,25 m. Na 5,40 m zanotował trzy strącenia i nie wystąpi w finale. W eliminacjach przepadł też Robert Sobera, który nie zaliczył żadnej wysokości. W rywalizacji o medale zobaczymy za to Piotra Liska. Duże zaskoczenie w konkursie tyczkarzy. Nieznane oblicze stadionu. "Mieszał w psychice" Paweł Wojciechowski: cieszę się, że ta przygoda się kończy To boli, kiedy kończy się karierę sportową w taki właśnie sposób? Paweł Wojciechowski: - Jasne, że boli, ale ja na zakończenie kariery szykuję się od czterech lat. Tak naprawdę, odkąd zacząłem słabiej skakać. To nie jest żadna niespodzianka. Ten rok miał być dla mnie lepszy. Takie miałem założenie i wszystko na to wskazywało. Tak jednak nie do końca było. Kiedyś jednak trzeba skończyć karierę. Postanowiłem, że zrobię to w taki sposób i na własnych zasadach. Chciałem zakwalifikować się na igrzyska. Jeszcze nie mówię, że nie dam rady, ale będzie ciężko. Nie każdemu podobało się, że walczyć jeszcze o swoje marzenia i stąd wpis w mediach społecznościowych, jaki zamieściłem jakiś czas temu? - Nie chodziło mi do końca o siebie. Po mnie hejt bowiem spływa. Nie skaczę po to, żeby dobrze wypaść na Instagramie. Od zawsze mówiłem, że skaczę po to, by być jak najlepszym sportowcem. Zasady kwalifikacji nie są ustalane przez nas. Kiedyś było to bardziej skomplikowane i wtedy można było mieć pretensje, gdy robiło się wyznaczone minimum, a jednak brano do kadry ludzi z dużo niższymi wynikami. Dzisiaj wszystko jest jasne, choć może punktacja na niektórych zawodach nie jest do końca sprawiedliwa. Teraz czarno na białym o tym, kto jedzie, mówią punkty. Trudno będzie pożegnać się ze sportem w roli zawodnika, bo pewnie tak na dobre to się nie rozstaniesz? - Tego nie wiem. Póki co, zostanę w wojsku. Chcę być dalej żołnierzem, którym jestem od 16 lat. Szczerze mówiąc, to jestem już zmęczony sportem. Mam go już dość. Mam syna i chciałbym spędzać z nim jak najwięcej czasu. Żonie też nie było łatwo przy tych wszystkich moich wyjazdach. Cieszę się, że ta przygoda się kończy. Co by nie mówić, to była ona wspaniała. Zwiedziłem wiele miejsc i zdobyłem wiele medali. Może nie do końca jestem spełniony, bo zabrakło tego najważniejszego, czyli olimpijskiego i wynikowo szóstki z przodu. Nie można mieć wszystkiego, a przede mną jeszcze całe życie. Może pozostanę w sporcie. Czekam na propozycje. W jakiej widziałbyś się roli? - Przede wszystkim widzę siebie w roli trenera. Nie po to zdobywałem wiedzę od 1998 roku, żeby ona teraz poszła w niebyt. Chciałem ją dalej przekazywać. Wiem też, że potrafię to robić. Kto wie, co czas pokaże. Może sprawdziłbym się w roli działacza. To też jest coś, czym mógłbym się zajarać i ta iskra jeszcze by się tliła. Nie ukrywam, że sport to jest moje życie. Nieszczęsne Wuhan w 2019 roku zabrakło ci kolejne lata kariery? Tam na światowych igrzyskach wojskowych złamałeś tyczkę. Od tego czasu już nie wspiąłeś się na poziom, na jakim wówczas byłeś? - Zdecydowanie tak. Trochę obwiniam to miejsce i nieszczęsną próbę bicia rekordu zawodów. To było niepotrzebne. To było wariactwo, które się nie opłaciło i którego owoce zbieram do dzisiaj. Była jeszcze kwestia pożegnania trenera Wiesława Czapiewskiego, z którym chciałem dotrwać do końca kariery. Niestety nie było nam to dane. To wszystko mentalnie sprawiło, że przestało się układać tak, jak chciałem. Zresztą Wuhan, jak się później okazało, było nieszczęśliwe nie tylko dla mnie, ale dla nas wszystkich. O ile to prawda, co mówią. Nigdy później głowa się nie odblokowała? - To widać. Nie jestem już tym samym tyczkarzem, którym byłem kiedyś. Dawniej nie było kalkulacji, teraz jest. Im bardziej znam ryzyko, tym trudniej jest się przemóc. W Rzymie - rozmawiał Tomasz Kalemba, Interia Sport