BUT Challenge. Nazwa, która nie brzmi groźnie, ale to właśnie pod nią kryją się nieoficjalne zawody dla biegaczy, którzy na tyle są związani z górami, że zdecydowali się na niezwykle długi kontakt z naturą, liczący się nieprzerwanie nie tyle w godzinach, ile dobach. Za zmaganie się z naturą, trudnymi warunkami pogodowymi, za trudy piętrzące się z każdym kolejnym kilometrem nikt nie gwarantuje wielkich nagród. Biegaczy nie zraża też fakt, że prawdopodobieństwo wygrania z tym wszystkim, z czym przyszło im się zmierzyć, nie jest wcale duże. Co więcej, kontakt z górami sam na sam dla niektórych jest sensem samym w sobie na tyle, że są gotowi przez niego cierpieć i oczywiście... zapłacić. Beskidy Ultra Trail Challenge to konkurencja wchodząca w skład biegowego wydarzenia Beskidy Ultra Trail. Są to zawody nieoficjalne, a na trasie nie ma żadnych punktów żywieniowych z obsługą, która pomaga biegaczom w trakcie wyzwania. Aby dostać szansę startu, nie trzeba jedynie wykazać się refleksem - miejsca szybko znikają. Organizatorom należy jeszcze udowodnić, że jako uczestnik jest się w stanie w ogóle podejść do próby przejścia do historii imprezy. Tutaj liczy się bowiem doświadczenie, żelazna głowa i mocne nogi. Zgodnie z regulaminem, każdy uczestnik ma obowiązek odbyć dwie godzinne przerwy. Zabroniona jest zewnętrzna pomoc. Trzeba zaufać samemu sobie i podążać za śladem GPS-u. Kibice mogą śledzić swojego faworyta, a nierzadko idola dzięki nadajnikowi. Trasa zmienia się z edycji na edycję. - Zazwyczaj organizatorzy proponują miejsca, w których zawodnicy mogą odpocząć, przespać się lub zaopatrzyć, ale my postanowiliśmy pójść o krok dalej. Wszystko inne już było. Robimy tę imprezę już jakiś czas z różnymi wariacjami dystansów, które zawsze ktoś kończył. Teraz mamy taki wyścig z biegaczami, że my robimy im pod górę, a oni próbują nam udowodnić, że podołają wyzwaniu - mówi dyrektor zawodów Michał Kołodziejczyk. W tym roku limit czasu wynosił 85 godzin. 25 września na trasę wyruszyło 25 ochotników, w tym cztery panie. W pewnym momencie wydawało się, że klątwa BUT-a została unicestwiona. Marek Rutek (pseud. Dzika Kuna) zameldował się na 54. kilometrze przed metą, mając w zapasie 13 godzin. - Na tym biegu przez cztery noce działy się dziwne rzeczy. W 78. godzinie od startu miałem wizje, omamy i dostrzegałem ludzi, których w rzeczywistości nie było. Na górze zadawali mi zadania, które wchodziły w trasę biegu. Podbiegi, przedzieranie się przez krzaki po kolana. Taki odlot miałem przez pięć godzin. 70 km wcześniej zdarłem skarpetki, stopy miałem owinięte bandażem. Dobiegłem do pewnej miejscowości, poszedłem do sklepu kupić coś do picia, bo byłem strasznie odwodniony. Mój bieg skończył się na 295. kilometrze. Siły w nogach jeszcze były, ale moja głowa miała już metę i żadna siła nie była mnie w stanie ruszyć spod sklepu. I tak jestem strasznie zadowolony - opowiada Marek Rutek.