Zagraniczni dziennikarze porównują Artura Kuciapskiego do meteorytu, który uderzył z wielką siłą w bieżnię stadionu w Zurychu i zdobył wicemistrzostwo Europy na 800 m. - To chyba trafne porównanie. Nadal nie mogę uwierzyć w ten sukces - powiedział biegacz. Zagraniczni dziennikarze pytają polskich, kto to jest Kuciapski? Konferencję prasową prowadzący zaczął od wstępu, który zresztą pan słyszał, że nagle i niespodziewanie do europejskiej elity ośmiusetmetrowców wpadł meteoryt i uderzył z wielką siłą w podium. Artur Kuciapski: -Chyba trafne porównanie, bo skoro ja jestem nadal w szoku, a od finału minęło kilkanaście godzin, to nie dziwię się zaskoczeniu innych. Nadal nie mogę uwierzyć w to, co się stało. Piękno sportu polega też na tym, że niesie z sobą niespodzianki, potrafi zmienić scenariusze, zepchnąć faworytów z podium. Ale wszystko w pewnych granicach... No właśnie, w pewnych granicach, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie powie, że człowiek z ulicy skoczy o tyczce sześć metrów, a tak porównał pana wyczyn jeden z niemieckich dziennikarzy, specjalizujący się w lekkoatletyce. Węgierski statystyk, pracujący także dla IAAF, ocenił progresję pana wyników jako jedną z największych w historii tej konkurencji. - To miłe, jak się słyszy takie opinie, zwłaszcza od fachowców. Co do mojego postępu, to również i ja jestem ogromnie zaskoczony. W 2009 roku miałem 2.00,89, w 2010 - 1.55,04, w 2011 - 1.52,41, w 2012 - 1.49,33, w 2013 - 1.48,15. Do Zurychu przyjechałem z rekordem życiowym 1.46,04, wracam do kraju z rezultatem 1.44,89. To szósty wynik w historii polskiej lekkoatletyki, a przecież jest pan dopiero u progu... młodzieżowej kariery. Nie skończył pan jeszcze 21 lat. A mówił pan niedługo po finale, że czas mógłby być jeszcze lepszy. - Proszę nie posądzać mnie o zarozumiałość, bo takowej u mnie nie ma. Ku zaskoczeniu, miałem dużo sił na ostatniej prostej i gdybym przyspieszył jakieś 50 metrów wcześniej, to rekord życiowy byłby jeszcze lepszy. Bałem się końcówki, bo nagle nogi mogą przestać się kręcić, ale teraz wiem, że ruszyłem za późno. Miałem czaić się za pierwszą czwórką, ale zobaczyłem, że inni się rzucili, postanowiłem więc się nie przepychać. Nie było sensu tego robić na łuku. Postanowiłem czekać i udało się. Chciał pan odebrać Kszczotowi złoty medal? - Rozumiem, że to żartobliwe pytanie, Adama bym nie pokonał. Bieg rozegrał po profesorsku. To mój idol, nie od dziś. Od początku kariery patrzyłem na niego jak na gwiazdę, jakie metody stosuje podczas biegu, jak się przygotowuje, koncentruje. On jest dla mnie wzorem i tak będzie jeszcze długo. Kiedy w 2009 roku spróbowałem jak smakuje 800 metrów, wpatrywałem się w Adama, który tak jak ja był w grupie trenera Stanisława Jaszczaka. Jak pan trafił do tego szkoleniowca, który po finale powiedział, że o ile złoto Kszczota nie jest dla niego żadną niespodzianką, bo wykorzystał swój największy atut, czyli sprint na ostatnich 200 metrach, to w pana medal do tej pory nie może uwierzyć? - Pochodzę z gminy wiejskiej Oporów w powiecie kutnowskim. W 2008 roku w wakacje brat cioteczny zaproponował, byśmy jeździli 20 km do Kutna na zajęcia szkółki bokserskiej. Nie stoczyłem żadnej walki w ringu. Zdziwiłem się, że na zajęciach ogromną wagę przykładano do biegania. Dojazdy były jednak bardzo uciążliwe, na pół dnia jeden PKS. Czy to boks sprawił, że polubił pan bieganie? - Może... Ale tak naprawdę, to początek sportowej przygody zawdzięczam nauczycielowi wychowania fizycznego Tomaszowi Lewickiemu, który obecnie jest dyrektorem Zespołu Szkół im. Jana Pawła II w Oporowie. Wygrałem w gimnazjum zawody na 1000 m w trzy minuty i cztery sekundy. W nagrodę pojechałem do Kutna na Czwartki Lekkoatletyczne. Po tygodniu poprawiłem wynik na 2.52, po miesiącu na 2.42, a w marcu 2009 roku w spalskiej hali zwyciężyłem w mistrzostwach województwa łódzkiego. Wtedy zauważył mnie trener Jaszczak i w RKS Łódź zacząłem biegać trochę poważniej. W ubiegłym roku przeniosłem się do Warszawy, do klubu AZS AWF i od września współpracuję z Andrzejem Wołkowyckim. Jak pana przyjęła polska elita ośmiusetmetrowców? - Fantastycznie. Marcin Lewandowski dzielił się swym doświadczeniem, zwracał uwagę, korygował błędy jak razem trenowaliśmy. Jest mi więc bardzo przykro, że nie udało mu się zdobyć medalu. Mówiłem przed startem - będę szczęśliwy z brązowego, jeśli pozostałe wywalczą Polacy. Szkoda, wielka szkoda, że tak się nie stało. Adam rozegrał bieg po mistrzowsku. Był bardzo pewny siebie. Po półfinale kazał wygrawerować swoje nazwisko na złotym medalu. I tego nie ukrywał, aż trener powiedział, by się nie wygłupiał. Uważam, że trzeba stawiać sobie wysokie cele i do nich dążyć. I powtarzać wszem i wobec: będę mistrzem. Akcentował pan po finale zwłaszcza jedną myśl: wiara czyni cuda... - I to jest prawda, przynajmniej w moim przypadku się sprawdziła. Moja ciocia, siostra taty Emilia Szymańska, modliła się za mnie z całą rodziną. Poszła w tej intencji na pielgrzymkę i prosiła, bym oddał się Matce Boskiej, a ona mnie poniesie. Tak zrobiłem. W dniu finału od rana się modliłem. Atakowałem z siódmej pozycji. Do setnego metra przed metą zwątpiłem, że mogę rywali dogonić. Nagle na ostatniej prostej coś dodało mi sił i nogi poleciały do przodu. Jeden cud już się zdarzył - ma pan srebrny medal. Co dalej? - Wierzę w kolejne cuda, ale przede wszystkim w to, że ciężką pracą można realizować cele, spełniać marzenia. Wyczuwam u siebie wielkie rezerwy, wiem, co muszę poprawić. Czeka mnie dużo pracy siłowej. Muszę pracować nad wydolnością. Szybkość mam wrodzoną. Chciałbym jeszcze w tym roku poprawić rekord życiowy. Mam też świadomość, że to jest sport, ten z wyższej półki, i nie można liczyć tylko na same sukcesy. Może przyjść spadek formy, nic nie trwa wiecznie, chociaż chciałbym, aby ten wieczór 15 sierpnia, który jest nie do opisania, trwał i trwał. Jakie ma pan hobby? - Interesuję się motoryzacją. Często przeglądam giełdy samochodowe. Kibicuję też Robertowi Kubicy. Mam szacunek dla niego po tym, jak wyszedł z wypadku. W sobotę w finale 800 m pobiegnie pana koleżanka klubowa, Joanna Jóźwik. - Mam nadzieję, że pokaże moc. Nawzajem się nakręcamy, motywujemy. Może mój medal ją zainspiruje. W Zurychu rozmawiał Janusz Kalinowski