Dla Anity Włodarczyk katarska Ad-Dauha stała się drugim domem. Od listopada przebywa tam niemal non stop. To tam szlifuje olimpijską formę. Mistrzyni olimpijska, była mistrzyni Europy i mistrzyni świata, a także aktualna rekordzistka świata, nie załamała się po ostatnim sezonie, który był jej najsłabszym od lat. Wciąż zamierza coś znaczyć w lekkoatletycznym świecie, choć - jak przyznała - wyniki w okolicach rekordu świata są już raczej niemożliwe do osiągnięcia przez nią. Tylko jedna szansa dla Polaków. Będzie rzeźnia na Bahamach. "Nigdy tak nie było" Anita Włodarczyk wciąż chce jeszcze coś znaczyć Poprzedni sezon był dla Włodarczyk rokiem powrotu po kontuzjach. Właściwie nie miała żadnego konkursu, w którym zbliżyłaby się do światowej czołówki, a do tego przepadła w eliminacjach mistrzostw świata. To była gigantyczna sensacja. Teraz jednak ma być inaczej. Tomasz Kalemba, Interia Sport: Jak przebiegają przygotowania do sezonu olimpijskiego? Anita Włodarczyk: - Wszystko jest w porządku. Tak naprawdę zadomowiłam się w Dosze, w której mieszkam od listopada z przerwami na krótkie wyloty do Polski. Przygotowania do sezonu są bardzo udane i wszystko jest na dobrej drodze do tego. Kiedy pierwszy start? - Zacznę 18 maja w Chorzowie na Memoriale Janusza Kusocińskiego. To będzie pierwszy taki przypadek od kilku dobrych lat, kiedy sezon rozpocznę w Polsce (ostatni raz miało to miejsce 10 lat temu - przyp. TK). I bardzo się z tego cieszę. Mam nadzieję, że ze startu na start będę się rozkręcać. Tak, jak to było w latach poprzednich. Celem jest, by w Paryżu w czasie igrzysk forma była najwyższa. A co ze zdrowiem, bo ostatnio pojawiła się informacja, że miałaś drobny problem z plecami? - Ze zdrowiem wszystko jest w tej chwili w porządku. Miałam tylko jakieś zatrucie pokarmowe, które trochę mnie ścięło, ale wszystko wróciło do normy. Przyznam szczerze, że na zdrowie nie mogę narzekać w porównaniu do ostatnich lat. I to jest nawet dla mnie zaskoczenie, bo wydawało mi się, że im będę starsza, tym gorzej będzie zdrowiem. Tymczasem wcale nie jest tak źle. Największy problem sprawia mi teraz regeneracja. Rozmawiałem ostatnio z Pawłem Korzeniowskim, który niebawem skończy 39 lat i też szykuje się do walki o igrzyska. On również narzekał na problemy z tym, że dłużej dochodzi do siebie po mocnych treningach. - Treningi wydolnościowe, czy mocniejsze siłowe nie sprawiają mi problemu. Kiedyś jednak w dzień wolny mogłam chodzić przez kilka godzin po galerii handlowej i następnego dnia bez problemu szłam na trening. Teraz jest niemożliwe. Teraz zazwyczaj jak mam dzień wolny to śmigam na pustynię i leżakuję. I to jest ta różnica (śmiech). Jak byłam młodsza, to po treningu można sobie było na coś pozwolić, a teraz już nie jest tak łatwo. Zawsze dbałam o regenerację, ale teraz przykładam do tego jeszcze większą wagę. Kiedyś na mityngi latał też dzień przed startem i to nie sprawiało mi problemu. Teraz muszę być dwa-trzy dni wcześniej. Mam to jednak wszystko opanowane. Anita Włodarczyk ma jasny cel. Stanowcze słowa mistrzyni Czego można się po tobie spodziewać tego lata? Wiesz przecież, jak to wygląda na treningach. - Na pewno nie będzie "wow" na "dzień dobry". Nie sądzę, że będę już od początku sezonu rzucała po 75 metrów. Chyba że coś się jednak wydarzy niespodziewanego i będę miała "dzień konia". Wraz z kolejnymi startami chciałabym dokładać metrów. Na pewno będę chciała więcej startować. W ciągu ostatnich dwóch lat wystąpiłaś w 12 konkursach. W roku olimpijskim w 2021 roku też ich była podobna liczba. Widać różnicę. - I dlatego jestem głodna startów. W ubiegłym roku, kiedy wracałam po kontuzji, to byłam skupiona przede wszystkim na tym, by spokojnie wejść w trening. Po sezonie wszystko przeanalizowałam z trenerem i wyszło mi, że miałam zdecydowanie za mało startów. Przez to brakowało mi rytmu startowego. Na treningach robimy wprawdzie sprawdziany, ale ja na nich nie potrafię się tak zmobilizować, jak na zawodach. Na nich dochodzi jeszcze dodatkowa adrenalina. Do Paryża na igrzyska pojedziesz walczyć o medal, czy po to, by zaliczyć kolejne igrzyska? - Absolutnie. Gdybym miała jechać tylko na zaliczenie igrzysk, to na pewno bym już nie trenowała. Wycieczki mnie nie interesują. Dla mnie zawsze ważny jest cel. Muszę go mieć. Moja mentalność i mój charakter nie pozwoliłby mi jechać na imprezę z myślą, że jadę tylko po to, by zakwalifikować się do finału. Dla mnie zawsze celem jest medal. Muszę mieć zawsze wysoko zawieszoną poprzeczkę. To mnie jeszcze bardziej mobilizuje. Ale jednak w ubiegłym roku pojechałaś na mistrzostwa świata do Budapesztu i tam nawet nie weszłaś do finału. Jak sobie z tym poradziłaś? - Jeszcze tego samego dnia przetrawiłam to. Następnego dnia zaakceptowałam ten stan rzeczy. Wszystko zostało przeanalizowane z trenerem i psychologiem. Po prostu to był dla mnie przystanek do Paryża. Poprzedni sezon nie był łatwy, bo przecież wracałam po kontuzji. Nie wykonałam całego planu treningowego, dlatego ta sytuacja mnie nie przeraziła. Dla mnie najważniejsze było to, że wróciłam do sportu i rywalizacji. Nie chciałam tego, co się stało w Budapeszcie roztrząsać zbyt długo, bo to by nic nie dało, a szkoda się dołować. Odcięłam się od tego wszystkiego, co było i zaczęłam patrzeć w przyszłość. Tak naprawdę w ubiegłym roku miałaś tylko jeden taki wyskok, który dawał nadzieję, że z tego będzie można odbić. Na miesiąc przed mistrzostwami świata wygrałaś mityng w Bańskiej Bystrzycy, w którym rzuciłaś 74,81 m. We wszystkich innych startach balansowałaś na granicy 70-71 metrów. - To prawda. To był mój najlepszy start, który rzeczywiście dawał nadzieję. W Budapeszcie jednak nie wyszło. Pamiętam, w jakiej byłam euforii, kiedy weszłam na stadion w stolicy Węgier. Cieszyłam się z tego powrotu do mistrzowskiej imprezy. To było dla mnie bardzo ważne. Można powiedzieć, że to mi wtedy wystarczyło, ale do tego doszłam dopiero po analizie. Jak daleko możesz rzucać w Paryżu? Jest jakiś plan? - Na pewno nie mamy co marzyć o tym, że będzie mnie stać na bicie rekordu świata. Te czasy już się skończyły. To nie jest możliwe. Nie wiem, co musiałoby się stać, żebym mogła jeszcze zakręcić się w granicach rekordu świata. Myślę, że jeśli przygotuję taką formę na igrzyska tak, że będę rzucała 78 metrów, to będę zadowolona. Nie ma co ukrywać, że ten złoty medal w Tokio był dla mnie zaskoczeniem. Na Memoriale Ireny Szewińskiej wrzuciłam pod 78 metrów. W czasie igrzysk doszła do tego adrenalina i jeszcze trochę dołożyłam. To wystarczyło do złota. Jesteś na tyle doświadczoną zawodniczką, że cały sezon możesz rzucać średnio, ale jednak stać cię na to, by oddać jeden przesądzający rzut. - Tak, ale to już nie będzie to, co było kiedyś. To nie jest możliwe. Teraz inaczej patrzę na cały sezon. Kiedyś chciałam się poprawiać ze startu na start i śrubować swoje wyniki, teraz skupiam się na imprezie docelowej. Przed igrzyskami w Tokio tak było, że wszystko przegrywałam i rzeźbiłam po 72-73 m. Wtedy to zaakceptowałam, żeby się nie dobijać. Szybko to wszystko poukładam sobie w głowie i wyszedł z tego złoty medal. Dla ciebie to będą ostatnie igrzyska w karierze? A może też ostatni sezon? - Miałam plan i chciałam kończyć karierę po igrzyskach w Tokio. Rok 2022 miał być moim ostatnim. Kontuzja i różne problemy przedłużyły moją karierę. Nie nastawiam się zatem na to, że to będzie mój ostatni sezon albo ostatnie igrzyska. Na ten moment, kiedy rozmawiamy, to nie mam takiego planu, by już kończyć karierę. Mam przed sobą kolejne cele. Głupio byłoby kończyć karierę, mając 39 lat (śmiech). Może dobiję do "40". Na pewno chciałabym uniknąć sytuacji, że będę rzucała po 72-73 m. To by mi nic nie dało. Trzeba wiedzieć, kiedy skończyć. Na razie są powody do optymizmu, a ze zdrowiem też jest w porządku. Mam dalej motywację i chęci, a na treningach wygląda to dobrze. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport