Anita Włodarczyk w ostatnich czterech sezonach wystąpiła w zaledwie 18 konkursach. Wszystko przez kontuzje, z jakimi musiała sobie radzić. Mimo tego przed prawie dwoma laty zdołała przygotować formę na ostatnią chwilę i w Tokio została po raz trzeci w karierze mistrzynią olimpijską. W ubiegłym roku miała walczyć o medale mistrzostw świata i Europy, ale znowu nabawiła się kontuzji. Tym razem, goniąc... złodzieja. Obywatelka świata Tomasz Kalemba, Interia Sport: Jest pani obywatelką świata pełną gębą. Trudno ustrzelić panią w kraju. Anita Włodarczyk: - (śmiech) Ostatnio liczyliśmy z fizjoterapeutą, że od stycznia do maja byliśmy w domu tylko 18 dni. Zakochała się pani w Katarze? - Nie, ale dobrze się tam czuję. Przynajmniej nie pada tam deszcz. Od listopada do marca Katar jest naprawdę super. Potem jednak zaczyna się robić gorąco. Mamy tam już wszystko tak sprawdzone, że wiemy, kiedy stamtąd uciekać. Raz jak byliśmy pod koniec kwietnia, to temperatura dochodziła do 38 stopni Celsjusza. To były już trudne warunki do treningu, choć na rzutni pojawiałam się już o godzinie ósmej rano. Drugim pani domem stał się też trochę Hotel Arłamów? - W Polsce tak. Tam rzeczywiście spędzam najwięcej czasu, kiedy jestem w kraju. I tak jest od 2017 roku. Wtedy byłam tam pierwszy raz na obozie i to miejsce stało się od tego czasu naszą bazą treningową. Teraz ruszam na kilka startów, ale od początku lipca do samych mistrzostw świata w Budapeszcie siedzimy w Arłamowie. Uwielbiam to miejsce. Bieszczady. Cisza i to pomimo, że hotel jest pełen ludzi. Tego jednak nie widać, bo rzutnia jest usytuowana na wzgórzu i nikt mi nie przeszkadza. Przed panią chyba teraz intensywny czas startów? - Tak. Zdecydowanie. Już 27 maja startuję na Tajwanie. Potem będzie dużo startów w Polsce. Najpierw Memoriał Janusza Kusocińskiego, a potem Memoriał Ireny Szewińskiej. Czekam jeszcze na potwierdzenie startu w Finlandii. W planie mam też występ w Memoriale Czesława Cybulskiego. Być może też występ w drużynowych mistrzostwach Europy, które będą się odbywały w ramach igrzysk europejskich. Anita Włodarczyk wróciła. "Czułam się, jak na treningu. Nie byłam pobudzona" Za panią już pierwszy konkurs w tym sezonie. Patrząc na metry, to niespecjalnie to wyglądało. Z drugiej strony bywało, że zaczynała pani sezon znacznie gorzej, ale i tak święciła później triumfy. - Pamiętam to Halle (65,71 m w 2018 roku - przyp. TK). Obiecałam trenerowi, bo wtedy jeszcze ze mną nie współpracował, drugie Halle (śmiech). A tak na poważnie, to powinnam rzucić zdecydowanie dalej. Muszę się jednak przyzwyczaić do startów i rytmu zawodów. W tym pierwszym występie w Kenii czułam się tak, jakbym była na treningu. Kompletnie nie byłam pobudzona. Dlatego cieszę się, że w najbliższym czasie będę miała tak dużo startów, bo to pozwoli mi wejść we właściwy rytm. Pewnie, że mam wielkie doświadczenie, ale jednak czuję się nieco inaczej na rzutni po takiej przerwie. W ostatnim sezonie wcześniej musiałam go zakończyć, a w poprzednich latach też wiele nie startowałam. Czas się w końcu obrzucać na zawodach. I na to liczę w tym sezonie. Nie martwi panią zatem te nieco ponad 70 m? Nawet nie jest pani w tej chwili liderką krajowych tabel? - I dobrze. Niech się młodzież rozwija, bo nie będę wiecznie rzucać. A wracają do pierwszego startu, to kompletnie mnie on nie zmartwił. Jestem spokojna. Przechodzimy drogę taką, jak przed Tokio. Zaczęłam przecież rzucać dopiero w grudniu. Do tego na przysiad biorę dopiero 90 kilogramów. Mam zatem jeszcze duże rezerwy. Nie chcemy jednak nic przyspieszać. Mamy swój plan. Goniła złodzieja. Historia jak z filmu Rozumiem, że to jest dmuchanie na zimne, bo chyba nie było problemów po operacji zerwanego mięśnia dwugłowego? - Żadnych. Nic się nie działo. Rehabilitacja przebiegała zgodnie z planem. Weszłam w trening tak, jak zakładaliśmy. Nie było takiego momentu, żebym musiała odpuścić. Nie odczułam tego w ogóle. Kibice już tak, bo brakowało pani na rzutniach? - To teraz powieje świeżością (śmiech). Już nie będzie nudy. Historia związana z pani kontuzją była tak niesamowita, że aż trudno było w nią uwierzyć. Jak z filmu. - Zawsze musi mi się coś przydarzyć. Za moment będzie rok, odkąd złapałam złodzieja, który na szczęście siedzi. Trzeba będzie to uczcić (śmiech). To był mój najszybszy bieg w życiu. I to jeszcze na oczach trenera, który był ze mną. Jak mnie zobaczył w akcji, to nie wiedział, co się dzieje. Człowiek w emocjach potrafi góry przenosić. - Byłam jak zwierzę. Taki impuls dostałam. Policja też nie chciała uwierzyć, że złapałam sprawcę. W tych emocjach nie czułam kompletnie nic. Dopiero trzeciego dnia poczułam, że coś jest nie tak, kiedy schodziłam po schodach. Na rezonansie wyszło, że mięsień jest zerwany. Anita Włodarczyk wciąż nie ma dość i zapowiada dalekie rzuty Nie męczą panią te ciągłe obozy, a latem przeloty z jednego końca świata na drugi na zawody? - Nie. Lubię to. To jest mój żywioł. Przez tyle lat nabrałam doświadczenia i wiem, jak zmieniać strefy czasowe tak, by się zbytnio nie męczyć. Mam wiele notatek. Często bowiem zapisuję sobie odczucia z podróży, z treningów, z zawodów. Przenoszę to, co przeżyłam na kartki papieru. Kiedyś na pewno napiszę książkę o wszystkich moich przygodach, a było tego trochę. Wracając do tego sezonu, to na jak długie rzuty możemy liczyć w pani wykonaniu w tym sezonie? - Myślę, że spokojnie powinnam rzucać ponad 75-76 metrów. Naprawdę z optymizmem patrzę na ten sezon. Zapowiadają się zatem ciekawe mistrzostwa świata w Budapeszcie? - Zdecydowanie. Na pewno będzie gorąco. Najgroźniejsze będą tradycyjnie Amerykanki. Przynajmniej coś się będzie działo. Wrócimy do czasów, kiedy zaciekle rywalizowałam z Betty Heidler i Tatianą Łysienko. Dla mnie to będzie fajne, bo nie będę musiała znowu rzucać sama ze sobą, a to wcale nie było łatwe, choć znałam swoją wartość. Do dziś pamiętam, jak musiałam kombinować z psychologiem, co zrobić, żeby się zmotywować na zawodach. Federacja lekkoatletyczna podtrzymała decyzję o tym, by nie dopuścić do startów Rosji i Białorusi. Jak pani to ocenia? - Dla mnie to podwójna radość. Swoje przez nie przecierpiałam. Teraz oczywiście to jest kwestia wojny, a nie dopingu. Nie wyobrażam sobie jednak sytuacji, w której Ukraińcy startują razem z Rosjanami. To musiałoby być strasznie trudne psychiczne. Przecież w Ukrainie z rąk Rosjan zginęło tak wiele osób. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport Rośnie wielki talent. Młodziutki Polak z najlepszym wynikiem na świecie