Jest pani pierwszą kobietą, która pokonała granicę 80 metrów w rzucie młotem. Dociera to do pani? Anita Włodarczyk: - Powoli tak, ale mimo wszystko to niesamowite uczucie. Telefony urywają się, ale to miłe. Koło we Władysławowie zna pani bardzo dobrze. To właśnie tam przygotowuje się pani od lat do najważniejszych imprez. Chyba nie jest wielkim zaskoczeniem, że właśnie tam udało się przekroczyć 80 metrów? - W trakcie sobotniego konkursu spiker Marcin Rosengarten powiedział, że znam to koło lepiej niż własne mieszkanie w Warszawie. Tak chyba faktycznie jest. Spędzam w tym ośrodku ok. 130 dni w roku. Bardzo dobrze się tu czuję. Tym bardziej się cieszę, że właśnie tutaj udało mi się ustanowić kolejny rekord świata. Za panią długa noc? - Kładłam się spać, kiedy nad polskim morzem wschodziło już słońce. To była szczególna okazja i można było sobie na jeden dzień dyspensy pozwolić. Teraz jestem jeszcze zmęczona, ale od poniedziałku kontynuuję ciężką pracę, bo motywacji mam w sobie nadal bardzo dużo. Nie chciałabym, by to było moje ostatnie słowo. Teraz najważniejsze pozostają mistrzostwa świata w Pekinie. Powtarza pani, że ciągle ciężko pracuje... - Tak. Startuję, nie obniżając obciążeń treningowych. Ćwiczymy dwa razy dziennie, bez taryfy ulgowej, bo najwyższa forma ma przyjść właśnie na zawody w stolicy Chin. Nie odpuszczamy. Dlatego sama jestem zaskoczona, że ten młot aż tak daleko poleciał. Do 18 sierpnia zostaję we Władysławowie, a dwa dni później lecę już do Pekinu. I dopiero na tydzień przed najważniejszym startem odpuścimy, by złapać trochę świeżości. W Chinach będzie już tylko jeden trening dziennie i więcej odpoczynku. Ma pani zaplanowane jeszcze inne starty przed mistrzostwami świata? - Dzień po moich 30. urodzinach, czyli 9 sierpnia, wystąpię w Szczecinie w Memoriale Janusza Kusocińskiego. Chciałabym tam sobie, ale i trenerowi Krzysztofowi Kaliszewskiemu, sprawić kolejny prezent. Będę miała okazję zmierzyć się także z Niemką Betty Heidler, która w tym sezonie legitymuje się drugim wynikiem na świecie. Niemka ostatnio powiedziała, że w mistrzostwach świata jest pani do pokonania. Co pani na to? - Chciałabym usłyszeć, co teraz powie. Cały czas pani powtarzała, że celem jest pokonanie 80 metrów. Udało się. Co dalej? - Tego na razie nie wiem. Nie jestem w stanie nawet powiedzieć, ile właściwie jestem w stanie rzucić. Muszę usiąść na spokojnie razem z trenerem i wszystko przedyskutować. Nie wyobrażam sobie jednak trenować bez konkretnego celu. To ważne psychologicznie, by do czegoś dążyć. A medale? Oczywiście one są ważne, ale o nie najczęściej walka toczy się raz do roku, a w międzyczasie też trzeba mieć jakiś cel. Rekord świata mężczyzn, wprawdzie cięższym młotem, wynosi 86,74. Może to byłby dobry cel? - Oj nie. To już chyba zbyt dużo. Na to mnie na razie nie stać. Z roku na rok się pani jednak rozwija. Wydaje się, że nie ma dla pani żadnych granic... - Ale jestem też coraz starsza i pewne rzeczy już tak łatwo przychodzić nie będą. Nie może być pani jednak zaskoczona rekordem świata, bo on od dawna wisiał w powietrzu. Czuła pani, że ten młot leci tak daleko? - Już początek sezonu pokazał, że jestem bardzo dobrze przygotowana. Później kolejne starty to potwierdzały i wiedziałam, że jestem w stanie rzucić powyżej 80 metrów. Musiało się jednak na to złożyć wiele rzeczy. We Władysławowie się udało, ale nie wiedziałam, że młot tak daleko wylądował. Właściwie nie czułam nawet, że to był dobry rzut. Dopiero po reakcji sędziów wywnioskowałam, że chyba jest rekord świata. Oglądała pani już na wideo ten rzut? - Kilka razy. Był idealny? - Trener twierdzi, że nie. Ostatni obrót nadal można było zrobić lepiej, ale ja sama czułam, że rzuciłam na luzie. Nie kosztowało mnie to zbyt wiele wysiłku. Po prostu było obszernie i bez spinania się. Jaki więc jest pani cel na mistrzostwa świata? - Nie wypada mi nie wywalczyć złotego medalu. A wynik? Ten nie będzie w Pekinie najważniejszy. W tej chwili jest dla mnie wielką niewiadomą.