Paweł Wojciechowski w eliminacjach skoku o tyczce uzyskał zaledwie 5,35 m. Zajął 22. miejsce. W przestrzeni publicznej pojawiły się nieprzychylne komentarze. W obronie mistrza świata sprzed 12 lat stanęła Adrianna Sułek. Wtórowała jej Sofia Ennaoui. Bez błysku fleszy. Bez większego zainteresowania dziennikarzy. Tak 34-latek żegnał się z mistrzostwami świata. Dla niego występ w Budapeszcie był ostatnim w tej imprezie. Lisek zagrał va banque. Kosmiczny poziom, atak na rekord świata Paweł Wojciechowski: nie jest łatwo się żegnać W rozmowie z Interia Sport Wojciechowski wskazał główną przyczynę słabszej dyspozycji w ostatnich latach. Odniósł się do publicznej krytyki, ale też zabrał głos na temat social mediów. Wspomniał też, w jakich okolicznościach sięgnął po tytuł mistrza świata. Jest przecież jedynym Polakiem, który zdobył złoty medale w tej imprezie.Tomasz Kalemba, Interia Sport: To było dla pana pożegnanie z mistrzostwami świata? - Myślę, że tak. To były moje piąte i ostatnie mistrzostwa świata. Niestety bez sukcesu. Liczyłem się jednak z tym. Nie jest łatwo się żegnać i zbliżać się do końca kariery, ale chciałem być na tych mistrzostwach, bo wiedziałem, że na kolejne już nie pojadę. Nie wypadło ono okazale, bo przepadł pan w eliminacjach, a na dodatek oberwało się panu od kibiców. W pana obronie wystąpiła nawet Adrianna Sułek. - Nie czytam komentarzy. Sam jednak też jestem zawiedziony, jako kibic, jeśli komuś nie wyjdzie. Z tym że ja wiem, jak to wygląda i ile to wymaga poświęcenia. Na sukces składa się wiele czynników. W sporcie nigdy nie można zawieszać medali na szyi przed zawodami. Jak świat długi i szeroki nigdy wszystkim nie dogodzimy. Nie tylko w naszym kraju. Zawsze znajdzie się ktoś, komu coś nie będzie pasowało. Szczególnie kanapowcom. Miło mi, że Ada stanęła w mojej obronie, aczkolwiek ja jej nie potrzebuję. Mnie po prostu takie rzeczy nie ruszają. Wiem, co robię. Znam swoją obecną wartość. Ale to się zmienia. Teraz każdy może na forum publicznym skrytykować każdego. Kiedyś tego nie było. Media społecznościowe są szalenie ważne dla sportowców, bo to dla nich miejsce do promocji, ale mogą też być utrapieniem. - Ja akurat w media społecznościowe jestem słaby. To moje zbawienie, bo dzięki temu nie siedzę w nich za bardzo. Wiadomo, że nie każdemu pasował mój wyjazd na te mistrzostwa świata. To jednak jest moja praca. Z tego utrzymuję się siebie i swoją rodzinę. I to nawet mimo słabych wyników. Moja renoma sprzed lat pozwala mi na to. Nie wiem, czy ci, którzy komentują moje występy i są słabsi od kogoś w pracy, to przestaną do niej chodzić. Nie wyobrażam sobie czegoś takiego, a my to musimy robić. Zawsze jest cała masa popleczników, jak nam się udaje, a jak nie wychodzi, to wiele osób się od nas odwraca. A co mediów społecznościowych, to dziś nie trzeba być dobrym sportowcem, ale jak się jest dobrym w social media, to wszystko jest fajnie. Nigdy tego nie chciałem. Nie wszedłem do tej rzeki, Nurt mnie nie porwał i moje media społecznościowe kuleją. Zawsze jednak powtarzałem, że bronię się wynikami sportowymi. Na tym polega sport, a nie na tym, co jadłem, co zrobiłem i gdzie byłem. Najważniejsze jest to, co dzieje się na stadionie. Sport jest brutalny. W nim zazwyczaj jest jednak więcej porażek niż sukcesów. - W sporcie są tylko jednostki, które przez lata trzymają się na szczycie. Są też tacy, którzy ciągle walczą ze swoimi słabościami. Mnie to nie uwłacza, dlatego walczę i dzięki temu jestem zwycięzcą. Gdybym się poddał i usiadł na kanapie, to mógłbym powiedzieć o wewnętrznej porażce. Mimo trudności przyjechałem na mistrzostwa świata i walczyłem. Nie można powiedzieć, że ktoś bez sensu przyjechał na mistrzostwa świata. Został bowiem stworzony ranking, który jest przepustką, to nie można wtedy odmówić przywileju startowania. Sport straciły wtedy sens, gdyby na zawody mistrzowskie przyjeżdżało tylko kilka osób, które mają szansę na medale. Przed 12 laty był wielką sensacją. Zaspał i omal nie stracił szansy na złoto Ale to przeleciało. To już 12 lat minęło od czasu, kiedy został pan mistrzem świata. 22-letni chłopak sprawił wówczas wielką sensację. - Rzeczywiście, wydaje się, jakby to było przed momentem. Podobne odczucia mam do wysokości, jakie skakałem. Wydaje się, że dopiero co brałem tyczkę i z przyjemnością skakałem 5,70 m. Nie było walki o tę wysokość. Nie męczyłem się. Po prostu bawiłem się skakaniem. Teraz to, co wyprawiam na skoczni, to nie jest to, do czego sam się przyzwyczaiłem. Ciągle jednak wychodzę z takim samym nastawieniem na trening i zawody. Ciągle wydaje mi się, że za moment to wszystko wróci, a jednak tak nie jest. Trudno się czuć dobrze w takiej sytuacji? - Bardzo trudno. Od samego początku mojej kariery wiedziałem, że kiedyś chciałbym skończyć ją z godnością. Jestem byłym mistrzem świata. W swojej karierze wywalczyłem kilka medali. Godnie reprezentowałem nasz kraj. Te wszystkie sukcesy spowodowały, że apetyty był jednak większy. Chciałem skończyć w swojej karierze sześć metrów i zdobyć medal igrzysk olimpijskich. Latka leciały, ale nic takiego się nie wydarzyło. Zdarzyło się panu kiedyś zaspać tak, jak wtedy na eliminacje w Daegu? - Nie. To było jednorazowe. Dzięki temu jednak ta historia była ciekawa. Wyciągnąłem lekcję z tego. Gdyby wówczas eliminacje miały decydować o tym, kto zostanie mistrzem świata, to ja nigdy bym nim nie był, bo moja jakość skakania w nich był zerowa. Podobna do tego, co wydarzyło się w Budapeszcie, tylko w Daegu miałem trochę więcej szczęścia. Potem zostałem mistrzem świata. To pokazuje, że może zostać nim każdy i że nie wolno nikogo skreślać. To zdarzenie było początkiem kłopotów. "Ten moment był w mojej pamięci bardzo długo" Z czym pan borykał się w ostatnich kilku latach, bo jeszcze do 2019 roku wyglądało to naprawdę bardzo dobrze? - Wszystko zaczęło się od złamanej tyczki i złamanego kciuka na światowych igrzyskach wojskowych w Wuhan. Było mi trudno po tym wszystkim wrócić. Poza tym miałem zbyt duże zmiany w treningu po tym, jak zmarł mój trener Wiesław Czapiewski. Trening, jaki próbowałem z Wiaczesławem Kaliniczenką nie do końca mi pasował. To wszystko złożyło się na moje problemy. Głównym problemem był jednak brak zaufania do tyczek. Zacząłem wówczas kombinować. Zanim doszedłem do tego, by skakać na tyczkach pacer, które mi pasują, błędy, jakie popełniałem, ucząc się skakać na innych tyczkach, utrwaliły się. Starego psa jest trudno nauczyć nowych sztuczek. Uchwyt i lęk powodowały, że nie mogłem skakać tak, jak kiedyś. Mało kto chyba zdaje sobie sprawę z tego, jaka trauma zostaje po skoku, w którym łamie się tyczka. Tam przecież działają niesamowite siły przy ogromnych naprężeniach. - To prawda. Popełniliśmy też wówczas kilka błędów. Od razu trzeba było iść wtedy za ciosem. Pojawił się straszny bałagan, z którym nie mogłem sobie poradzić i walczę właściwie do dzisiaj. Ten moment pęknięcia tyczki w Wuhan był w mojej pamięci bardzo długo. Przełamać i wrócić, by wykonać ten sam ruch, było szalenie trudno. Mięśnie same w sobie napinały się, jakby broniły się przed tym. Z czymś można porównać to pęknięcie tyczki? - Myślałem o tym, ale trudno jest znaleźć przykład w życiu codziennym. Nikt nas nie jest zmuszony do tak ekstremalnych rzeczy. Jedynie, co mogę sobie wyobrazić, to ludzi z dzieciństwa pogryzionych przez psa, którzy do dzisiaj się go boją. Albo ludzie potrąceni przez samochód na przejściu. Po takim traumatycznym zdarzeniu, zanim znowu wejdą na pasy, obracają się kilka razy, by sprawdzić, czy coś nie nadjeżdża. Dopóki zatem sam się nie przełamię, to będzie mi trudno. Do tego, po narodzinach syna, nie mam takiej potrzeby ryzyka. Człowiek im starszy, tym więcej szuka bezpieczniejszych rozwiązań. Jak byłem młody, to robiłem wszystko, co kazał trener. Dzisiaj trener coś każe zrobić, a ja zaczynam myśleć. Rozliczyć się z igrzyskami Jest jeszcze nadzieja? - Ciągle w to wierzę, ale też wiem, że to jest ostatni gwizdek. Myślę, że uda mi się wrócić do dłuższych tyczek i przetrenować z trenerem Włodzimierzem Michalskim solidnie ten ostatni rok. Musimy wprowadzić zmiany, bo wiemy też, co zawiodło. I wtedy może spełni się moje marzenie. Jakie? - Chciałbym skończyć karierę, skacząc naprawdę wysoko. Co najmniej 5,80 m. Fizycznie jest to możliwe. Wszystko jednak zależy od tego, czy się przełamię. Nie miał pan nigdy szczęścia do igrzysk. Uda się z nimi rozliczyć? - Startowałem w igrzyskach trzy razy i ani razu nie byłem w finale. Mam nadzieję, że w Paryżu w końcu to się uda. Co pan będzie robił po zakończeniu kariery? - Chciałbym zostać przy sporcie. Jestem gotowy do pomocy przy organizacji halowych mistrzostw świata w Toruniu w 2026 roku. Uwielbiam moją dyscyplinę. Widzę wiele rzeczy i myślę jak mało kto. Stąd też chyba takie trudności, bo za dużo wiem. Z chęcią podzieliłbym się swoją wiedzą i poszedłbym w trenerkę. Poza tym jestem żołnierzem. W Budapeszcie - rozmawiał Tomasz Kalemba, Interia Sport Łzy i rozgoryczenie polskiej mistrzyni. "To cholernie boli"