Artur Gac, Interia: Pewnie nie trudno się pani domyślić, z jakim tematem dzwonię. Marzena Kulig, pierwsza trenerka Katarzyny Zdziebło: - Oczywiście, że się domyślam. To, co się wydarzyło, jest bardzo przykre. W takiej formie nigdy nie powinno wyjść. Taka historia powinna być od początku do końca rozegrana dyplomatycznie, tak jak było ustalone, czyli strony rozchodzą się po dżentelmeńsku i nie wyciągają brudów. A jak wyszło, wszyscy w ostatnich dniach widzieliśmy. - Od razu powiem, że wiedzę mam wielką, wręcz olbrzymią, ale być może nie na wszystkie pytania będę chciała odpowiedzieć, żeby nie zrobić tego samego, od czego zaczęłam naszą rozmowę. Rok temu Polka zszokowała świat. Potem przyszedł kryzys. "Jeszcze pokażę, na co mnie stać" Mam wrażenie, że powstały dwie przeciwstawne narracje, jeśli chodzi o to, kto komu podziękował za pracę w kadrze. Rację ma Robert Korzeniowski z wywiadu dla sport.pl, że to on rozstał się z zawodnikami, czy... - Od razu wejdę panu w słowo i odpowiem, że to jest nieprawda. Nie wiem, jak inni zawodnicy, bo ja z nimi nie pracuję na co dzień, ale na temat Katarzyny mogę się podpisać pod swoimi słowami obiema rękami. Katarzyny, która była główną zawodniczką tej grupy. I to właśnie Kasia odeszła od Roberta, a nie odwrotnie. Mówienie, że to Robert rozstał się z ekipą, jest absolutnym wręcz kłamstwem. Katarzyna zdecydowała się na rozstanie z Robertem już na początku marca. Taka była jej decyzja, tylko i wyłącznie podjęta przez nią samą. Oczywiście z wieloma osobami na ten temat rozmawiała, zasięgała różnego języka. Pierwszym sygnałem, że coś niedobrego się dzieje, było przedwczesne zakończenie przez nią obozu w RPA. Po prostu nie dokończyła tego zgrupowania, tylko z przyczyn obiektywnych wróciła do Polski sama, bo nie dała rady dłużej tam pozostać. Gdy dowiedziałam się, że zrezygnowała z tego obozu, to normalnie w świecie - tak po matczynemu - próbowałam dowiedzieć się, co się dzieje. Treści w szczegółach nie będę przytaczała, bo to były nasze prywatne rozmowy. W każdym razie powiedziała, że nie może dogadać się z trenerem i jest jej bardzo ciężko. Dodała, że nie ma dialogu, a jest tylko dyktatura. Powiedziała mi, że chyba już nie da rady. Jak pani zareagowała? - Jeszcze wtedy próbowałam ją przekonać, bo w dalszym ciągu podkreślam, że mam pełen szacunek do Roberta. Jest to mój kolega z lat zawodniczych, razem trenowaliśmy, mam respekt do jego kariery, osiągnął szczyt szczytów i jest mega profesjonalistą jeśli chodzi o sprawy stricte związane ze swoim treningiem. Nie mogę osobiście ocenić jakim jest człowiekiem, jeśli chodzi o trening, bo nie miałam okazji z nim współpracować. Dlatego tej oceny się nie podejmę. Natomiast gdy jesienią tamtego roku Kasia powiedziała mi, że chce z Robertem współpracować, to moje zdanie brzmiało tak: "Kasiu, błogosławię temu związkowi". Niestety zawiodłam się, bardzo się zawiodłam. A byłam przekonana, i nie będę tutaj kłamała, że ten duet może przenosić sportowe góry i z Robertem na horyzoncie jest tylko złoto olimpijskie. Innego scenariusza sobie nie wyobrażałam. Życie jednak nie po raz pierwszy napisało własną historię. Jak w wielu związkach, tak również najprawdopodobniej tutaj niezgodność charakteru może wszystko zaprzepaścić. Niemniej wspomniała pani, że gdy Kasia żaliła się na relacje po przerwaniu obozu, pani jeszcze dodawała jej animuszu. - Tak, próbowałam ją na tamtym etapie przekonać, żeby spróbowała dogadać się z trenerem. Odpowiedziała mi: "dobrze, trenerko, jeszcze spróbuję". Ale już później, dokładnie w kwietniu, kiedy spotkałyśmy się w Warszawie na mistrzostwach Polski, na których ona nie startowała, bo była po chorobie, powiedziała mi: "trenerko, nie. Nie da się dłużej". I właśnie wtedy rozmawiała z przedstawicielami PZLA, gdzie oficjalnie potwierdziła, że kończy współpracę z trenerem Korzeniowskim. I zresztą powiedziała to wtedy oficjalnie dla TVP Sport. Tak że Robert nie może mówić, że to on rozstał się z kadrą, bo Kasia 23 kwietnia w Telewizji Polskiej powiedziała to publicznie. Ile lat dokładnie pracowała i współpracowała pani z Kasią Zdziebło? - Przez trzy lata była moją uczennicą w szkole podstawowej, w szóstej klasie zaczęłyśmy i tak naprawdę jako zawodniczkę, na wyłączność, gdy przebywała ze mną dzień w dzień, miałam ją przez 12 lat. A w sumie piętnaście lat, już na zasadzie konsultacji, właściwie do igrzysk olimpijskich w Tokio. Cały czas mówimy tu tylko o oficjalnym wymiarze, bo kontakt miałyśmy jeszcze dłużej. Mówimy więc o szmacie czasie, trudno byłoby mi zatem powiedzieć, że ktoś zna ją lepiej niż ja. Może tylko rodzice. Mnie generalnie zawsze wydawało się, że pierwszemu trenerowi, który wyszukuje diamencik i choćby tylko nadał mu początkowego szlifu, należy się szacunek. Tymczasem na Facebooku, gdzie pod wpisem Grzegorza Sudoła, rozgorzała gorąca dyskusja, również z pani udziałem, Robert Korzeniowski zamieścił m.in. takie zdanie, oznaczając bezpośrednio panią: "Marzena Kulig, zapytaj się sama jak dobrze znasz Katarzynę i ile czasu realnie z nią spędziłaś na obozach w ciągu ostatnich lat". Justyna Korzeniowska, żona wielkiego mistrza, również wbiła pani szpilę, pisząc: "Z tego co Kasia mówiła to raczej rzadko się widywałyście - na pewno jest to doskonały sposób na uniknięcie konfliktów ale czy to wystarczy do osiągnięcia powtarzalnych sukcesów?" Być może była to tylko uszczypliwa reakcja na to, że niewłaściwie omówiła pani słowa Roberta w swoim wpisie. Jak pani odebrała te komentarze pod swoim adresem? - Zacznę od tego, że po raz pierwszy w życiu nie wytrzymałam. Generalnie jestem osobą, która nie wypowiada się w mediach społecznościowych, ale tu - pod tym postem Grzegorza - emocje wzięły górę. Po raz pierwszy w życiu moje nerwy puściły i musiałam coś napisać. Starałam się zrobić to bardzo dyplomatycznie, aczkolwiek tyle żółci, która była we mnie i jest nadal, nie da się opisać. Później odpuściłam żeby nie żałować, bo mogłabym jeszcze wiele napisać Robertowi, a może także jego żonie. Stwierdziłam, że swoją wartość znam. Powiem tylko tyle: jeśli wszyscy moi zawodnicy przez całą moją karierę trenerską, czyli już 26 lat, zdobyli 130 medali różnych kategorii wiekowych mistrzostw Polski, to chyba o czymś świadczy. A gdybym miała się z Robertem licytować, to może zróbmy tabelę tych medali i porównajmy. Co zaś tyczy się samej Kasi, to powiem panu, że nie narzekam, bo nasze środowisko w znakomitej większości naprawdę docenia mój wkład. Ale coś jeszcze muszę panu powiedzieć, żeby lepiej zrozumieć groteskowość tego zarzutu, że nie bywałam na obozach z Kasią... Od medali do dyskwalifikacji. Polska gwiazda zagrała va banque Słucham. - Jeśli zawodniczka wyjeżdża na zgrupowania i jest na takim poziomie, jak Katarzyna, gdy musi poświęcić połowę roku na obozy, to w jaki sposób ja miałabym bez przerwy dotrzymywać jej kroku? Przecież jestem także nauczycielem WF-u, a poza tym mam grupę treningową. Na ten moment pod moimi skrzydłami jest 17 młodych chodziarzy. I teraz proszę mi powiedzieć, kogo miałabym non stop pozostawiać? Zawodnika, który ma opiekę trenera kadry, byłego wybitnego chodziarza, czy tych 17 młodzieńców, których jeśli zostawię 2-3 razy w roku na dłużej, to po prostu się rozejdą? Nie ma możliwości pogodzenia tego, po prostu nie ma. Wyznam panu, że długo dyskutowałyśmy z Katarzyną, jak to ogarnąć. I doszłyśmy do wniosku, że lepiej, jak będzie miała na kadrze jednego profesjonalistę, który będzie w stanie poświęcić się jej w stu procentach, bo ja nie dam rady z przyczyn obiektywnych. Gdy zobaczyłam w oczach swoich młodych podopiecznych łzy i usłyszałam pytanie: "czy trenerka nas zostawi?", miałam dla nich jedną odpowiedź - nie! Bo mistrz dzisiaj jest, a jutro go nie ma. Sam pan widzi, w tamtym roku gloria i chwała, a teraz Kasia jest na dole. I w tym momencie, gdybym zostawiła młodych podopiecznych, to ja też pozostałabym sama. A mam podstawy wierzyć, że wśród nich są kandydaci do najwyższych imprez światowych. To dlatego nasze drogi z Kasią się rozeszły, bo nie mogłam poświęcić jej tyle czasu, ile obie byśmy sobie życzyły. Powiedziała pan już wcześniej, że momentem zwrotnym, gdy coś nieodwracalnie się skończyło, był przedwczesny powrót Kasi z obozu w RPA, dodając, że przemawiały za tym obiektywne powody. Ja od osób, które są blisko waszej dyscypliny, słyszałem, że Kasia przy całym swoim potencjale, jest zawodniczką specyficzną. Choćby to, że nie zaśnie jak jest ciemno oraz głośniej, dlatego np. musi być klimatyzacja, żeby nie trzeba było otwierać okna. Inaczej musiała być na tabletkach, żeby zasnąć, co sprawiało, że nie miała siły optymalnie przepracować jednostki treningowej. - Oczywiście, że tak. Wszystko to, co pan przywołał, jest prawdą. Kasia już od bardzo wielu lat, co może być pochodną kwestii nerwowych lub nawet neurologicznych, ma problemy ze snem. Ona bez leków nasennych praktycznie nigdzie się nie wybierała. I naprawdę, jeśli chodzi o warunki bytowe, Katarzyna ma problem. Podobnie było w Eugene na mistrzostwach świata, trochę łatwiej miała za to w Tokio. Jednym słowem zawsze te kwestie wymagały w jej przypadku szczególnego dopilnowania, każdy o tym wiedział i to nie jest żadna nowość. Trener, który dostaje zawodniczkę na takim poziomie, powinien być trochę bardziej elastyczny i dopasować się do pewnych sytuacji. Ja znam Kasię na tyle, iż wiem, że jeśli w danym dniu nie mogła zrobić treningu, to zawsze o tym mówiła. I nie bała się mi o tym powiedzieć ze strachu, że na nią nakrzyczę, a takie sygnały w ostatnim czasie do mnie dotarły... Boże drogi, świat się nie zawali, jeśli dziś zamiast 50 km zrobimy 15 km, lub basenem zastąpimy bieganie. Topowy trener moim zdaniem powinien próbować dostosować trening do zawodniczki, a nie chcieć zrobić to, co sam praktykował. Nie da się jednego treningu dopasować do każdej osoby, w tej dziedzinie powinno chodzić o indywidualizację. Chce pani powiedzieć, że błędem było zaaplikowanie Katarzynie zbyt dużych obciążeń treningowych? Później zaczyna się gonitwa za prędkością, przez to zawodnik coraz mniej kontroluje technikę i mechanizm zaczyna się rozregulowywać. - Tak właśnie myślę. Zresztą Kasia sama mówiła, że prędkości dla niej były za duże i nie mogła im podołać. Nie wiem, na ile była wyleczona w kolejnych miesiącach i na ile jest teraz w pełni zdrowia. Faktem jest, że jak oglądam ją chodzącą w trakcie zawodów, to praca ramion nie jest optymalna. Tak, jakby była skutkiem złamanego żebra, które ją spotkało. Na tyle, ile ją znam, to nie jest zawodniczka ściemniająca. Nigdy taka nie była. Jeśli ona mówiła, że coś ją boli i nie da rady trenować, to znaczyło, że nie czuje się dobrze. Przerabiałam zawodników wybitnych i leniów, więc mam skalę porównawczą. Jeśli Kasia wychodziła na trening, to robiła go w stu procentach i nie było mowy, żeby go miała nie dokończyć, chyba że naprawdę coś złego by się przyplątało. Jedna sprawa od wielu miesięcy zaprząta moją głowę. Doskonale pamiętam genialne w wykonaniu Kasi mistrzostwa w Eugene i pamiętam wywiady, zresztą sam z nią rozmawiałem. Wówczas trenerem Kasi był Grzegorz Tomala, a miałem wrażenie, że sama zawodniczka za ojca tego sukcesu postrzega Roberta Korzeniowskiego, a sam nasz wybitny chodziarz również zwracał uwagę na pracę, którą wspólnie wykonali. Wyglądało to trochę tak, jakby trener Tomala gdzieś tam sobie był, ale w zasadzie nie wiadomo, czy w ogóle przyczynił się do dwóch medali MŚ. Jak pani wówczas patrzyła na tę sytuację i wypowiedzi w przestrzeni medialnej, znając całą trójkę? - Trudno jest mi to w pełni rozsądzić. Mimo wszystko wydaje mi się, że na pewno Robert w jakimś stopniu jej pomógł. Myślę, że może przede wszystkim mentalnie. Kasi potrzebny był wtedy sportowy autorytet, a Robert zawsze był dla niej idolem, od czasów zawodniczych. I wówczas, gdy była fantastycznie przygotowana, raczej niewiele już trzeba było zrobić, a Robert chyba bardziej trafił w jej psychikę. Pewnie Kasia nie chciała w tamtym czasie nikogo urazić, łącznie z Grzegorzem, a mówiła to, co czuła. Ona nie jest manipulantką. Tak naprawdę wszyscy, którzy pojawili się na Kasi drodze przez te wszystkie lata, dodali swoją cegiełkę. I wszystko to spotkało się w idealnym momencie, właśnie na mistrzostwach. Moim zdaniem każdy z nas dołożył do tego sukcesu cząstkę. Nie można powiedzieć, że Robert w króciutkim czasie zdziałał cuda, podobnie jak Grzegorz, który z Katarzyną był przez pół roku. Tak naprawdę Kasia zebrała od każdej osoby wszystko to, co najlepsze. I na koniec jeszcze raz cytat z Roberta Korzeniowskiego z rzeczonego wywiadu dla sport.pl: "Czasami tak jest, że zawodnik wspina się na szczyt, jest znakomity, ale później coś zmienia. W ubiegłym roku ja Katarzynie bardzo pomagałem, na jej prośbę układałem jej trening w bezpośrednim przygotowaniu do startów w Oregonie. W tym roku jednak ona sama stwierdziła, że ma potrzebę innego "eksperymentowania". Ja zawsze wspieram innowacje, ale muszą one być częścią planu, a nie zalążkiem chaosu. Sport lubi porządek i jakąś przewidywalność w planowaniu. Myślę, że dopóki sama sobie nie odpowie, jak bardzo chce być sportowcem i na jakim poziomie, dopóty nikt nie będzie w stanie jej pomóc poza nią samą". Pani zgadza się z tymi słowami? - Nie jestem w stanie zrozumieć tej wypowiedzi. Bo Kasia swoje cele potwierdziła w momencie, gdy po mistrzostwach Europy obroniła się na studiach medycznych, po czym powiedziała, że zawiesza robienie specjalizacji na rzecz sportu. I to było już jasne postawienie sprawy, że jej ambicją na najbliższe lata jest sport, w tym nadchodzące igrzyska olimpijskie w Paryżu. Kasia jasno się określiła, a że później pojawiły się sprawy różnego rodzaju... Moim zdaniem wprowadził je chyba Robert, Kasia się na to zgodziła, a teraz nie ma śmiałka, żeby wziął za swoją robotę odpowiedzialność. Rozmawiał Artur Gac