Robert Sobera, który zagrał va banque w eliminacjach, przenosząc swoje dwie próby na wyższą wysokość (5,75 m), pokonał poprzeczkę. Po zawodach mówił jednak, że chyba ma już początki udaru. Konkurs eliminacyjny trwał blisko trzy godziny, a do tego doszła jeszcze rozgrzewka w pełnym słońcu. Polacy byli jednak przygotowani. Mieli kamizelki z lodem i specjalne torby, w których je trzymali. Alarm w Budapeszcie. Zagrożone jest zdrowie sportowców Skwar na stadionie. "Można było usmażyć jajka" Przy tartanie było jednak blisko 50 stopni Celsjusza i lód w kamizelkach nie wytrzymał zbyt długo. - Chłodzenia wystarczyło chyba na pół godziny - mówili zgodnie Lisek i Sobera, którzy przyznawali, że byli jednak chyba jedną z najlepiej wyposażonych ekip na takie warunki. Dla Sobery eliminacyjne skakanie było najwyższym od siedmiu lat. Już w mistrzostwach Polski potwierdził on rosnącą dyspozycję, zdobywając wówczas złoty medal. W pokonanym polu zostawił wtedy Liska. - Trochę bardziej ryzykowałem i się opłaciło. Po strąceniu 5,70 m walczenie dalej na tej wysokości niewiele mi dawało. Wolałem zebrać siły na dwie kolejne próby na 5,75 m. I opłaciło się - powiedział Sobera, który w finale światowej imprezy wystąpi po raz pierwszy od ośmiu lat. Nasz tyczkarz na zawodach pojawił się z podbitym okiem. Jak przyznał, to był skutek wiatru w czasie konkursu w Międzyzdrojach, który strącił poprzeczkę i doprowadził do urazu. Ten jednak nie przeszkadzał mu w wysokim skakaniu. Sobera po raz pierwszy w karierze pokonał 5,75 m na stadionie. W konkursie ulicznym skoczył kiedyś 5,80 m. - Można było dzisiaj jajka usmażyć na tym tartanie. Byłoby śniadanie. Taki był skwar - wtórował Lisek koledze z drużyny. Rekordzista Polski 5,75 m zaliczył w drugiej próbie. To była właśnie ta wysokość, która dawała awans. I samo to świadczy o tym, jak wysoki jest poziom. Lisek przyznał, że na stadionie trwała walka o miejsce w cieniu pod parasolem. W pewnym momencie przyniesiono nawet skoczkom wiatrak. Sobera mówił uczciwie, że nie jest przygotowany na skakanie w finale na 5,80-5,85 m, ale od razu dodał, że to wcale nie oznacza, że takiej wysokości nie zaliczy. - Spróbuję, bo co mam do stracenia? Nic. Wprawdzie nie zostało mi w pokrowcu zbyt wiele tyczek, ale coś tam twardszego ma jeszcze Paweł Wojciechowski, więc może pożyczę. Będę się nastawiał na to, by każdy skok oddać poprawnie technicznie. Co to da? Zobaczymy. Może uda się coś wyrzeźbić. Tym bardziej poprzeczka często mnie lubi - mówił 32-latek. Z Budapesztu - Tomasz Kalemba, Interia Sport Na ten finał czeka cała Polska. Pędź, Natalio, pędź!