Krystyna Cimanowska, bo tak chce, by pisać jej imię i nazwisko, choć w polskim dowodzie ten zapis wygląda Krystsina Tsimanouskaya, dwa lata temu była na ustach całego świata. W igrzyskach olimpijskich w Tokio wystąpiła w eliminacjach biegu na 100 metrów. Nie awansowała do półfinału. W Japonii postanowiła jednak uciec działaczom, którzy chcieli jak najszybciej dostarczyć ją do kraju. Tam - jak opowiadała w wielu rozmowach wcześniej - prawdopodobnie czekałby ją szpital psychiatryczny a może nawet więzienie. Cimanowska wspierała bowiem na wiecach białoruską opozycję. Czesi mówią o "tajemniczym zagrożeniu". Szturm Azjatów i polska niespodzianka Życiowy sukces w polskiej sztafecie Utalentowana sprinterka, która była młodzieżową wicemistrzynią Europy na 100 metrów i mistrzynią Uniwersjady na 200 metrów, w stolicy Japonii podjęła kluczową decyzję dla swojego dalszego życia. Postanowiła nigdy więcej nie wracać na Białoruś. To mógł być dla niej koniec sportowej kariery. Na szczęście zgłosiło się do niej wiele krajów, które chciały jej pomóc. Wybrała Polskę i dziś wraz: Pią Skrzyszowską, Magdaleną Stefanowicz i Ewą Swobodę pisze historię naszej lekkoatletyki. Sztafeta 4x100 metrów zajęła bowiem piąte miejsce w mistrzostwach świata. To najwyższa lokata Polek w historii. Sama Cimanowska startowała jeszcze na 100 i 200 metrów. W tej pierwszej konkurencji odpadła w eliminacjach, w drugiej awansowała do półfinału. Tomasz Kalemba, Interia Sport: Jak się pani czuje po debiucie w reprezentacji? Jakie to uczucie startować z orzełkiem na piersi? Krystyna Cimanowska: - Na razie czuję się bardzo zmęczona. Boli mnie całe ciało. Jestem jednak zadowolona z tego, że mogłam być na tych mistrzostwach świata i z tego, że zajęłyśmy piąte miejsce w sztafecie. Byłam też w półfinale na 200 metrów, z czego też się cieszę. Przyjechałam i zrobiłam swoje. Mogłam osiągnąć więcej, ale w tym momencie byłam gotowa właśnie na tyle. Tak naprawdę, myślami byłam już na wakacjach. Pozwolenie na start w mistrzostwach świata otrzymałam w ostatniej chwili. Nie trenowałam już, ale trener stwierdził, że na takim luzie może coś zrobię. Zabrakło zatem trochę tych solidnych treningów. Gdybym była w pełnym przygotowaniu, to wyniki mogłyby być znacznie lepsze. Na kolejną imprezę będę na pewno przygotowana o wiele lepiej i może nie będę już miała takich problemów zdrowotnych. Skąd one się brały w Budapeszcie? - Nie wiem. Nigdy wcześniej nie doznałam omdlenia. Już jednak po eliminacjach na 200 metrów czułam się okropnie. Jak wróciliśmy do hotelu, to mocno bolała mnie głowa. Czułam, że moja skóra jest gorąca, jakbym miała wysoką temperaturę. Przez cały dzień leżałam z lodem na karku. Byłam tak słaba, że nawet zastanawiałam się nad startem w półfinale. Takie jest życie. Dla pani piąte miejsce sztafecie jest chyba życiowym sukcesem? - Tak. Zdecydowanie. Wcześniej miałam tylko medal młodzieżowych mistrzostw Europy. Zna pani rekordy Polski na 100 i 200 metrów? - Tak. Na 200 metrów już dawno w Polsce nikt nie biegał tak szybko. - Tak niewiele zabrakło mi do rekordu Białorusi, który wynosi 22,68 sek. Nie skupiam się na tym, bo startuję już dla Polski, ale moja babcia chciałaby, żebym pobiła ten rekord. To jest jej marzenie, odkąd tylko zaczęłam biegać. Powiedziałam babci, że kiedyś to zrobię. Pewnie, że jak pobiegnę szybciej od tego rekordu, to na Białorusi tego nie uznają, ale za to babcia będzie spokojniejsza. Na Białorusi jest obrażana. "Okłamują wszystkich" To znaczy, że dla babci to jest trudne, że biega pani dla Polski, skoro myśli o tym, by pobiła pani rekord Białorusi? - Nie. Ona nie chciała, żebym biegała dla Białorusi, ale chciała, bym pobiegła szybciej od tego wyniku. Jak pani rodzina patrzy na to, że startuje teraz w polskich barwach? - Dla nich ważne jest to, żeby w ogóle biegała. Nieważne dla jakiego kraju. Otrzymuje pani jakieś wiadomości od ludzi z Białorusi? - Piszą do mnie fani. Widziałam też, że w tamtejszych mediach pisali o mnie, ale same negatywne rzeczy. Między innymi pisali, że słabo startowałam i byłam ostatnia w półfinale na 200 metrów, a na 100 metrów byłam bardzo daleko. Odnosili się do mojego startu w polskich barwach i zastanawiali się, dlaczego w ogóle Polska wzięła mnie na mistrzostwa świata, skoro tak słabo biegam. Nie było to miłe. O wszystkim, co było w mediach na Białorusi, informowała mnie mama. Padły tam nawet takie słowa: "biegaczka bez mózgu". Obrażali mnie. Dla mnie nie ma różnicy, co piszą o mnie, ale moim rodzice to bardzo przeżywają. Ludzie do nich dzwonią i pytają, dlaczego tak słabo biegam? Wcześniej dopytywali moich rodziców, dlaczego już nie startuję, bo przez ostatnie dwa lata pisali, że skończyłam karierę. Okłamują wszystkich. Oczywiście wszystkie informacje można zweryfikować w Internecie, ale ludzie są głupi i nie sprawdzają tego. Nie mogę sama pisać do wszystkich i prostować tych bredni. Długo nie widziała się pani z rodzicami? - Ponad dwa lata. Nie mogą przyjechać do pani? - Nie, bo jak potem wrócą na Białoruś, to będą mieli duże problemy. Ludzie z policji nachodzili ich czasami i wypytywali, gdzie jestem, ale wtedy rodzice mówili, że nie mają ze mną żadnego kontaktu. Rodzice są schorowani. Nie mogą już pracować. Gdyby zatem przyjechali do Polski, to musiałbym wynajmować im mieszkanie i zajmować się nimi. Nie jestem gotowa na to. Oni też. Mam jeszcze brata, który pomaga im. W rodzinie ktoś uprawiał sport? - Tak. Babcia. To było 30-40 lat temu. Też była lekkoatletką, ale nie na takim poziomie jak ja. Miała wiele propozycji, ale wybrała Polskę. Cały czas otzrymuje groźby Dlaczego wybrała pani Polskę? - W Tokio było wiele krajów, które chciały mi pomóc. Poza Polską miałam propozycję pomocy z: Czech, Niemiec, Francji, Szwecji i Japonii. Japończycy powiedzieli mi, że jak zdecyduję się u nich zostać, to przez dziesięć lat nie będę mogła wyjechać z tego kraju. Nie mogliby też do mnie przyjechać rodzice. Wybrałam Polskę, bo była najbliżej Białorusi. Z grona polskich zawodniczek znałam wówczas tylko Ewę Swobodę, bo razem biegałyśmy na zawodach. Kiedy poczuła się pani w Polsce w pełni bezpiecznie? - Sześć miesięcy po tym, jak trafiłam do Polski. Jak już nie miałam ochrony. Dla pani wyjazd na lekkoatletyczne mistrzostwa świata to pierwsza wizyta zagraniczna od ucieczki z Białorusi. Czuła się pani bezpiecznie na Węgrzech? - Tak. Ktoś mi jednak napisał na Instagramie, żebym ostrożnie wychodziła z hotelu. Blokuje jednak takich ludzi. Jak widać, cały czas otrzymuję groźby. Krystyna Cimanowska ma dużą rodzinę w Ukrainie. Nie chce startować ze sportowcami, którzy popierają wojnę Jak pani zareagowała na napaść Rosji na Ukrainę? Była pani zaskoczona? - Przez pierwsze dni płakałam, bo mam rodzinę w Ukrainie. Moja babcia i ojciec są z Ukrainy. Mamy tam dużą rodzinę. Nie mieliśmy z nimi kontaktu przez kilka dni. Na szczęście wszystko było dobrze. Moja rodzina mieszka w Kijowie i okolicznych małych miastach. Nie było tam tak źle, ale to i tak nie jest normalne. Zostali jednak na miejscu i nie wyjechali. W tej wojnie giną ukraińscy sportowcy. Mocno zniszczona jest infrastruktura w tym kraju. Na świecie toczy się dyskusja, czy sportowcy z Rosji i Białorusi powinni być dopuszczeni do startów. Jakie pani ma zdanie? - Widziałam wywiady rosyjskich i białoruskich sportowców, którzy mówili, popierają wojnę. Nie chciałabym być na jednej bieżni z takimi ludźmi. Nie wyobrażam sobie, że ktokolwiek może mówić o tym, że ta wojna jest dobra i że trzeba wszystkich zabić. To jest okropne. Nie powiedziałabym takich słów nawet do kogoś, kogo nienawidzę. Na Białorusi też mamy wielu takich sportowców, którzy popierają wojnę w Ukrainie i działania Aleksandra Łukaszenki. Sportowcy, którzy nie popierają Łukaszenki, mają trudno na Białorusi? - Tak. Przed igrzyskami olimpijskimi w Tokio miałam trenera w Austrii, ale nie mogłam do niego wyjechać. Zabronili mi jednak. Kazali mi trenować samej do najważniejszej imprezy czterolecia. Dlaczego działacze utrudniali pani treningi? Występowała pani przeciwko Łukaszence? - Tak. Brałam udział w wielkich protestach w 2020 roku. Starałam się nie pokazywać, że jestem na nich. Dostrzegli mnie jednak. Poza tym powiedziałam, co myślę ministrowi sportu, który przyjechał do nas na zgrupowanie. Od razu umieścił mnie na czarnej liście. Jest na niej wielu zawodników. Ciekawe, że mimo tego puścili panią na igrzyska? - Sama byłam zdziwiona, bo mówili, że na nie nie pojadę za to, co mówiłam i brałam udział w protestach. Babcia chciała jej wysyłać jedzenie, bo na Białorusi mówili, że w Polsce go nie ma Zwracali się do pani sportowcy z Białorusi z prośbą o pomoc? - Zdarzało się. Najczęściej to byłyby osoby, które mówiły o mnie złe rzeczy, a potem prosiły o pomoc. Dlatego wszystkich zablokowałam. Wierzy pani w to, że Białoruś kiedykolwiek stanie się normalnym krajem? - Mam nadzieję, bo nie może tak być przez całe życie. Ludzie są zdeterminowani, by odsunąć tych rządzących od władzy? - Ci, którzy teraz są na Białorusi, to raczej nie. Rozmawiałam z osobami, które nie mają problemów z tym, by przyjeżdżać na Białoruś. Mówili, że tam dzieje się coś dziwnego, bo ludzie mówią, że w kraju jest dobrze, bo u nas nie ma wojny, a do tego mamy najlepszego prezydenta. Chciałabym, żeby to się zmieniło. Młodzi ludzie, którzy wyjeżdżają z Białorusi, widzą przecież, że to są dwa różne światy. - Widzą. Owszem, ale nie mieszkają w Białorusi. W ostatnich dwóch latach ten kraj opuściło 200 tysięcy młodych ludzi. I to wszystko są normalne osoby, które chciałyby zmian. Ci, którzy zostali... To ciężki temat. Na Białorusi jest straszna propaganda. Kiedyś zadzwoniła do mnie babcia i pytała, czy ma mi wysłać jedzenie z Białorusi. Zapytałam, skąd to pytanie? Powiedziała mi, że właśnie obejrzała wiadomości w telewizji. Mówili, że w Polsce nie ma jedzenia i pokazywali puste półki w sklepach. Poszłam do sklepu i zrobiłam jej zdjęcia. Wtedy się uspokoiła. W eliminacjach na 200 metrów nie pokazali na Białorusi w ogóle mojego biegu. Przekaz zakończyli na piątej serii, a ja byłam w szóstej. Po starcie babcia do mnie napisała, czy w ogóle biegałam, bo nie widziała mnie. Rozmawiała pani w czasie tych mistrzostw świata z wieloma dziennikarzami z innych krajów. Otwierała im pani oczy na sytuację na Białorusi? - Myślę, że dla nich to jest szok. Trudno uwierzyć, że mamy 2023 roku i w środku Europy jest taki kraj, w którym tak wygląda życie. Nie jest to normalne. Ma pani już polskie obywatelstwo, ale jednak urodziła się pani na Białorusi. - I ten kraj zawsze będzie w moim sercu. Na pewno jednak nie prezydent i ta władza. Myślę też jednak, że pozbawią mnie białoruskiego obywatelstwa. Sama pani uczyła się języka polskiego? - Przez pierwszych sześć miesięcy chodziłam do szkoły. Zrobiłam poziom B2. Na treningach prosiłam trenera, by mnie poprawiał. I udało się opanować język polski. Nie ukrywam, że mam jednak wiele problemów z końcówkami, bo mówię po: polsku, białorusku, rosyjsku i angielsku. I wszystko mi się miesza. Trenuje pani też jeszcze z mężem? - Tak. Pomaga mi w treningu. Tak, jak ja dostał polskie obywatelstwo. Niedawno otworzył własny biznes. Do tego czasu pracował jako trener personalny na siłowni. W dowodzie osobistym widnieje pani jako Krystsina Tsimanouskaya. Nie można tego zmienić, bo to chyba duże utrudnienie? - Pójdę do urzędu i zapytam, bo akurat muszę zmienić wiele dokumentów. Nikt mi nie powiedział, że mogę zmienić sobie zapis nazwiska, że nie musi być on z angielskiej transkrypcji. Zdecydowanie lepiej wyglądałoby Krystyna Cimanowska. W sztafecie wszystkie dziewczyny miały normalne nazwiska, a ja jakieś "łałała" (śmiech). Mój ojciec i mama nie chcieliby pewnie, bym zmieniała nazwisko na bardziej spolszczone. Nawet nie zmieniłam nazwiska na nazwisko męża. Zostawiłam swoje. W Budapeszcie - rozmawiał Tomasz Kalemba, Interia Sport Łzy i rozgoryczenie polskiej mistrzyni. "To cholernie boli"