Miniony sezon NBA był bardzo wyczerpujący. Jak się pan czuje fizycznie? Marcin Gortat.: Nie tak, jak kiedyś. Nie mam już 18 lat. Zwracam uwagę na wszystko co robię. To nie te czasy, kiedy można było pobiegać na jednym treningu, iść na siłownię, potem w ciągu dnia jeszcze mocno potrenować, a nazajutrz być wulkanem energii. Nabrałem za to większego doświadczenia. Staram się kumulować, trzymać energię, by ją spożytkować w czasie meczu. Na pewno ciężej mi zregenerować się po spotkaniu. Ale jeśli chodzi o moją postawę na parkiecie, na pewno gram najlepszą koszykówkę w swoim życiu. Jestem zawodnikiem dojrzałym, który grał na wielu poziomach, w różnych imprezach. Głęboko wierzę, że jako koszykarz mogę wykreować wiele dla zespołu, jeżeli dostaję szansę. Przemawia może w tym momencie moje ego i zarozumiałość, ale tak jest. Tak zbudowała mnie koszykówka - jako człowieka i zawodnika. Problemy zdrowotne nie omijały pana w minionym sezonie. - Cały czas borykam się z naciągnięciem mięśnia przywodziciela w biodrze. Był moment, gdy miałem problem z plecami, dolną częścią kręgosłupa. Rok temu miałem problem z barkiem. Na siłowni już nie będę miał rekordów takich jak trzy lata temu. Zdrowia zabrakło panu szczególnie w szóstym, ostatnim meczu play off z Atlanta Hawks, ale pana, najlepiej zbierającego zespołu, zabrakło na boisku w końcówce poprzedniego spotkania, gdy w ostatnich sekundach Al Horford z "Jastrzębi" zebrał w ataku piłkę nad głowami obrońców i przesądził o kluczowym zwycięstwie swojej drużyny. - To była decyzja trenera, sztabu szkoleniowego. Nie mogę jej komentować. Z kolei szósty mecz w Waszyngtonie był dla mnie straszny. Ostre zatrucie pokarmowe spowodowało, że "umierałem" trzy dni, dobę przed spotkaniem czułem się mega słaby, wymiotowałem, nie jadłem cały dzień. Przez 24 godziny otrzymałem pięć kroplówek i zastrzyk przeciwbólowy, który tak naprawdę całkowicie mnie rozbił. Nie byłem w stanie się skoncentrować, nabrać agresji ani zrelaksować - tak byłem znieczulony. To okropne dla zawodnika, żeby w najważniejszym, decydującym meczu nie móc zagrać na najwyższym poziomie. Po roku przerwy wraca pan do reprezentacji Polski, prowadzonej przez amerykańskiego szkoleniowca Mike'a Taylora. - Z trenerem Taylorem byłem w kontakcie przez cały sezon. Bywał na wielu meczach w Waszyngtonie. To człowiek, który cały czas się uczy, mam z nim fantastyczne relacje. Wielokrotnie spotykaliśmy się i rozmawialiśmy. Mam nadzieję, że z korzyścią dla reprezentacji. W tym roku, ze względu na przepisy NBA i kwestie ubezpieczenia, będę mógł dołączyć do kadry 1 sierpnia, na pięć tygodni przed turniejem we Francji. Ominą mnie pierwsze dni zgrupowania. To, że nie będę miał zajęć z reprezentacją, nie oznacza, że nie będę w tym czasie trenował. Omawiał pan z trenerem, kto będzie kapitanem reprezentacji na Eurobaskecie? Może Łukasz Koszarek, który rozegrał najwięcej meczów w biało-czerwonych barwach? - Myślę, że kapitana powinna wybierać drużyna. Nie rozumiem trochę tych zasad obowiązujących zarówno w piłce nożnej, jak i koszykówce, że powinien nim być zawodnik, który rozegrał najwięcej spotkań w kadrze. To przecież nie oznacza, że jest najlepszym liderem. Myślę, że w tej sprawie decyzję podejmie trener. Wiem, że są już narzucone odgórnie jakieś role, że chcieliby wszyscy, żebym ja pełnił tę funkcję. Oczywiście to jest wspólna decyzja do podjęcia. Nie będzie problemu, czy ja, czy ktoś inny, tak jak było w ostatnich latach, będzie kapitanem. Na nieudanych mistrzostwach Europy w Słowenii przed dwoma laty, pan, sportowiec bardzo medialny, nie rozmawiał z dziennikarzami. Może nie trzeba wracać do tamtych wydarzeń, ale może warto wspomnieć grę w tym turnieju, żeby wyciągnąć wnioski na przyszłość? - Na pewno wyciągnę sportowe wnioski z tamtego turnieju. Co do moich komentarzy czy ich braku nie będę się wypowiadał. Rzeczywiście, moja gra na Słowenii nie wyglądała najlepiej. Z wielu powodów: raz - że nie był to mój najlepszy turniej, dwa - że byłem ciągle podwajany i tak naprawdę z tych podwojeń nie potrafiliśmy nic wykreować. Jedynym meczem, gdy miałem przeciwko sobie pojedynczego obrońcę było spotkanie z Hiszpanią, gdy krył mnie Marc Gasol, jeden z najlepszych defensorów w NBA. Na pewno wyciągnę wnioski z mojej gry. Tu na pewno będzie duża poprawa. Zapowiadał pan, że Eurobasket 2015 będzie dla pana ostatnim turniejem w reprezentacji Polski. Podtrzymuje pan tę decyzję? - Tak, jest prawie pewne, że będzie to mój ostatni rok w kadrze. Chyba że będziemy mieli szanse na występ w igrzyskach. Wtedy, oczywiście, postaram się kontynuować przygodę z reprezentacją. Proszę mi wierzyć, nie jest to łatwe. Rozegrać 100 meczów w sezonie regularnym i play off w NBA, wrócić do Polski i uczestniczyć w kolejnych 25 meczach. Mam jedno zdrowie i nie mam 18 lat, tylko 31. Potrzebuję też czasu dla siebie. Trzeba pomyśleć o rodzinie, żonie, dziecku. Móc kiedyś potrenować z synem. Takie mam marzenia. Widzę w kadrze, że są inni za moimi plecami. Jest Przemek Karnowski, który mocno dobija się do składu. Byłoby z korzyścią dla niego, gdyby grał dłużej, dostał więcej minut. Tak jak kiedyś przysługę dla mnie zrobili Piotr Szybilski, Kordian Korytek i Rafał Bigus. Oni odeszli z reprezentacji, a ja wskoczyłem. Co pan sobie obiecuje po kolejnych mistrzostwach Europy, w których wystąpi? - Na pewno to, że zagram na najwyższym poziomie. Będę się starał. Różnie się to może potoczyć, ale zrobię wszystko, żeby osiągnąć sukces. Mike Taylor to trener amerykański, będzie chciał eksponować nasze atuty, czyli m.in. moją grę pod koszem, będzie chciał zbudować taki system, by wykorzystać mnie pod obręczą i innych zawodników na ich pozycjach. Wszystko zależy od jego wizji. Po play off NBA wiem, że jedna kontuzja może zmienić wszystko. Gdy rywal straci ważnego gracza, możemy z nim wygrać. Jeżeli sami będziemy osłabieni, możemy mieć problem. Potrzebujemy dwóch, trzech zwycięstw, aby awansować do drugiej fazy, ale będzie bardzo ciężko. Jeśli się nie uda, niestety - odejdę z kadry jako zawodnik, który z reprezentacją nic nie osiągnął. Zobacz materiał wideo: