Urodził się 20 lutego 1940 roku w Pogrzybowie koło Ostrowa. Po wojnie rodzina przeprowadziła się właśnie do stolicy Dolnego Śląska. Jako reprezentant kraju ma udział we wszystkich największych sukcesach, jakie w latach 60. minionego wieku odniosła drużyna trenera Witolda Zagórskiego. Zdobywał medale w trzech kolejnych mistrzostwach Europy: srebrny we Wrocławiu w 1963 roku, brązowe w Moskwie (1965) i Helsinkach (1967), uczestniczył w turniejach olimpijskich w Tokio (1964) i Meksyku (1968), gdzie Polacy zajmowali szóste miejsca, najwyższe w historii powojennych startów w igrzyskach. Grał także w jedynych dotychczas mistrzostwach świata, w których wystąpili "Biało-czerwoni" - w Montevideo (1967) zespół zajął piąte miejsce. "Najmilej wspominam oczywiście turniej we Wrocławiu. Zdobycie wicemistrzostwa Europy - to był nasz największy sukces. Oczywiście, szósta lokata na olimpiadzie nie jest zła, ale nie jest to miejsce na podium. W Hali Ludowej sięgnęliśmy natomiast po srebrny medal, a finałowy mecz ze Związkiem Radzieckim nie był jednostronny. Przegrana 45:61 wcale nie była tak wyraźna, jakby to wskazywał suchy wynik. Może gdybyśmy jeszcze bardziej wierzyli w swoje umiejętności, walka byłaby jeszcze równiejsza, a mecz ciekawszy. Dla mnie ten turniej jest ważny także dlatego, że odbywał się w moim Wrocławiu, gdzie mieszkam od 1947 roku" - przypomniał Frelkiewicz. Był najmłodszy z 12 srebrnych medalistów, grał na pozycji rozgrywającego. Z racji tego, że był również jednym z najniższych w drużynie, koledzy nazywali go "Kajtek". W mistrzostwach świata w Urugwaju Polacy ustąpili pola tylko światowym potęgom - ZSRR, Jugosławii, Brazylii i USA. Frelkiewicz był trzecim strzelcem zespołu ze średnią 7,1 pkt, za Mieczysławem Łopatką - 19,7 (został wybrany do pierwszej piątki) i Bogdanem Likszo - 19,3, którzy okazali się najlepszymi snajperami turnieju. "Był to na pewno interesujący wyjazd, tak jak ciekawe były rozgrywane przez nas mecze, wszystkie mocno denerwujące. W klimacie Ameryki Południowej było ciężko, ale byliśmy już wtedy tak zahartowani, że żadne przeszkody nas nie łamały. Przyszło nam grać z drużynami, które zwykle z nami wygrywały, ale tam gdzie była możliwość równej walki, potrafiliśmy przechylić szalę na swoją korzyść" - skomentował. W polskiej ekstraklasie Frelkiewicz reprezentował niezmiennie Śląsk Wrocław od 1957 do 1975 roku. Już jako junior grał w pierwszej drużynie. W 1965 i 1970 roku zdobył z kolegami dwa pierwsze mistrzowskie tytuły w historii klubu. Trzykrotnie zdobywał srebrne medale i siedem razy brązowe. "Reprezentacja była wyróżnieniem, ale na co dzień grało się przede wszystkim dla drużyny klubowej. Tamte zespoły bardzo się cementowały w walce o tytuł najlepszego w Polsce. Szczególną wagę przywiązywaliśmy do spotkań z tradycyjnymi rywalami - Wisłą Kraków, Wybrzeżem Gdańsk, Polonią czy Legią Warszawa. To były naprawdę interesujące spotkania, ciekawe przede wszystkim dla publiczności. Szczególne znaczenie miała dla nas "wojskowa" rywalizacja z Legią, ostra i zacięta, bo wygrana czy wyższe miejsce w tabeli oznaczały dodatkowe środki z budżetu resortu obrony dla klubu, a więc i dla drużyny" - podkreślił. Dziś Śląsk Wrocław szczyci się rekordowymi 17 tytułami mistrza Polski w koszykówce. Po niedawnym kryzysie wrócił do ekstraklasy i walczy o miejsce w czołówce tabeli. "Bywam od czasu do czasu na jego meczach, ale w tej chwili bardziej kibicuje mu córka. Chodzi na każdy mecz i dopinguje jak może. Chciałaby, żeby Śląsk był co nieco lepszy. Polubiła koszykówkę jeszcze w dzieciństwie podczas zabaw z tatą" - powiedział były rozgrywający wrocławian. Reprezentację Polski koszykarzy czeka we wrześniu kolejny występ w finałowym turnieju mistrzostw Europy. W grupie A spotka się z gospodarzami - broniącym tytułu zespołem Francji, Rosją, Bośnią i Hercegowiną, Finlandią i Izraelem. Czy podopieczni Mike'a Taylora są w stanie nawiązać do czasów trenera Zagórskiego, kiedy drużyna w pięciu kolejnych mistrzostwach Europy grała w półfinale? "Nie jest to słaba grupa, więc i szanse nie są zbyt duże. Chyba że zaczną grać. Bo to, co ostatnio oglądałem, to tylko momenty dobrej gry, po których przychodzą fatalne chwile. Najbardziej denerwują mnie podania w ręce, mała odpowiedzialność, szczególnie prowadzących grę. Jeżeli nawet nasi wyrywają piłkę przeciwnikowi, to już wiadomo, że zaraz ktoś znów im ją odda. To mi się nie podoba, dlatego nie bardzo w nich wierzę. Oczywiście, byłoby wspaniale, gdybym się pomylił" - zakończył Kazimierz Frelkiewicz.