Pięć kolejnych zwycięstw dwucyfrową różnicą punktów i łatwa wygrana w poniedziałkowym finale przeciwko Michigan State 89:72 (55:34) to jedno z najbardziej spektakularnych dokonań w historii uniwersyteckiego basketu. Gospodarze, Michigan State Spartans, grali w swoim stanie i tylko 92 mile od swojego uniwersytetu, ale wiedzieli, że muszą zaprezentować się prawie bezbłędnie, by mieć szanse na zwycięstwo. Poniedziałkowego wieczoru lepiej grali jednak koszykarze trenera Roya Willamsa i po raz drugi w ciągu ostatnich sześciu lat i piąty raz w historii wywalczyli tytuł najlepszej drużyny Stanów Zjednoczonych. Najpierw była nadzieja... Na szczęście przed meczem nie było zapowiadanych opadów śniegu, które miały zasypać Ford Field, halę futbolu amerykańskiego, gdzie zwykle grają Detroit Lions. W mieście tym w ostatnim 25-leciu liczba mieszkańców spadła niemal o połowę. Zakłady samochodowe Forda, Chryslera czy General Motors zwalniają obecnie z pracy dziesiątki tysięcy ludzi miesięcznie, ale przynajmniej przez ostatnie dwa tygodnie nikt o tym tutaj nie myślał. - Jak się ma od miesięcy same złe wiadomości, to zwycięstwa Michigan State są jak zbawienie - mówi dbający o zabezpieczenie Ford Fieldi Leon Johnson. Leon, który uważnie sprawdza co mam w torbie, nosi koszulkę Detroit Pistons, ale kiedy pytam o szanse jego zespołu zbliżających się NBA playoffs, tylko zrezygnowany macha ręką. - Żadnych szans. Allanowi (Iversonowi) odechciało się grać już po miesiącu, teraz leczy rany i pewnie przegramy w pierwszej rundzie. Ale kogo to dziś obchodzi, Spartans grają o tytuł! - wyjaśnia. Nie ma się co dziwić prawdziwemu koszykarskiemu szaleństwu w stanie Michigan (ci, którzy nie mieli biletów na mecz stali po kilka godzin w przejmującym zimnie by wejść i oglądać mecze w popularnych barach). Trudno uwierzyć, że żyjący w kryzysie mieszkańcy stanu mogli kupować bilety, których cena na czarnym rynku, w zależności od miejsca wahała się od 180 do 3000 dolarów, ale fakt, że w ciągu ostatnich 50 lat tylko pięć razy świętowano mistrzostwo na własnej hali, lodowisku czy stadionie (dwukrotnie hokeiści Red Wings, po jednym razie koszykarze Pistons, futboliści Lions i bejsboliści Tigers) dodawał finałowi specjalnego znaczenia. Nie zaniedbano niczego - koszykarze MSU nie korzystali z szatni z futbolistów Lions (ostatnie pięć zespołów, które się tam przebierało, przegrało) zostawiając ją zawodnikom Północnej Karoliny, a gracze poprosili wszystkich fanów by przyszli ubrani w białe koszule, bo to przynosi im szczęście. Pozostawało tylko wyjść na parkiet i wygrać... "Magic" nie pomógł Na parkiecie były już dwie najlepsze drużyny w USA, a mecz uroczyście rozpoczynała dwójka z najlepszych koszykarzy w historii - Earvin Magic Johnson i Larry Bird. Nie było ostatecznie zapowiadanego wcześniej fana numer 1 Tar Heels, Michaela Jordana, który tego samego dnia został wybrany do koszykarskiej Galerii Sław. Kiedy Tom Izzo mówił, w jaki sposób jego zespół może pokonać Karolinę, podkreślał dwie kwestie - wygrywanie walki na tablicach i kontrolowanie piłki. Z tych planów po pierwszych dziesięciu minutach finału nie zostało już nic, bo koszykarze z Karoliny nie tylko nie dawali rywalom szansy na zebranie piłki, ale ciągłą presją doprowadzali do seryjnych strat piłek. Pierwsze chwile spotkania musiały wyglądać dla trenera Izzo jak senny koszmar (więcej straconych piłek niż zdobytych koszy, pudłowane rzuty), a dla fanów Tar Heels jak spełnienie marzeń - minęło niespełna sześć minut meczu, a ich zespół prowadził 22-7. Tyler Hansbrough trafiał rzuty z dystansu, Wayne Ellington wyglądał jak koszykarz, którego wartość na rynku NBA podskoczyła o kilka dobrych milionów dolarów, a Ty Lawson wyjmował Spartans piłkę z rąk jakby grał z przedszkolakami. Przynajmniej 50 tysięcy z 73 tysięcy widzów w Ford Field (rekord finału) przyszło na mecz dopingować Michigan State, ale z każdą minutą głośniej słychać niebieską sekcję Północnej Karoliny. Cztery minuty przed końcem pierwszej połowy ich zespół prowadził 48:25 trafiając 70 procent oddanych rzutów, zaś Ellington miał statystykę, która byłaby znakomita na cały mecz: 15 punktów, sześć na siedem trafionych rzutów z gry, w tym trzy na trzy zza linii trzech punktów. W Michigan State widać było pierwsze zwątpienie, a na swoim poziomie grał tylko Serb Goran Suton, zawodnik, który za kilka miesięcy w drafcie NBA nie powinien się martwić o angaż. Pierwsza połowa zakończyła się prowadzeniem Karoliny 55:34. Trener Izzo zbiegł do szatni z pochyloną głową, wiedząc, że jego zespół trafił właśnie do historii w najgorszy z możliwych sposobów: jako drużyna, która straciła w pierwszej połowie finału najwięcej punktów i przegrywała ich największą różnicą. Mecz tak naprawdę się już skończył i nawet fakt, że w drugiej części spotkania Spartans dwukrotnie potrafili zmniejszyć przewagę do 15 i 13 punktów, nie zmieniały faktu, że to faworyci kontrolowali grę. Zespół Roya Williamsa był szybszy, oraz fizycznie zdominował grę pod koszami. Kto wie, czy od początku nie zdawali sobie z tego sprawy koszykarze Michigan State, a przynajmniej rozgrywający tej drużyny, Travis Walton. - Przegraliśmy z zespołem, z którego sześciu graczy będzie wybranych w pierwszej i drugiej rundzie NBA Draft. Dziś pewnie pokonaliby nawet jeden ze słabszych zespołów NBA... - powiedział po meczu Walton. Przemek Garczarczyk z Detroit *** Najlepsi gracze - Karolina Płn.: Lawson 21 pkt, 8 przechwytów, 6 asyst; Ellington 19 pkt, 4 zbiórki; Hansbrough 18 pkt, 7 zbiórek; Michigan State: Suton 17 pkt, 11 zb, Lucas 14 pkt, 7 asyst.