Jakub Żelepień, Interia: Czy jeśli zawodnik z takim CV przyjeżdża do Polski, z miejsca stanie się gwiazdą? Malachi Richardson, koszykarz Kinga Szczecin: Żeby zostać gwiazdą, trzeba przede wszystkim pokazać kawał dobrej koszykówki. To nie jest tak, że wystarczy zaprezentować przebieg swojej kariery i wszyscy przed tobą uklękną. Liga polska nie jest łatwa, wszyscy zawodnicy to profesjonaliści. Trzeba wylać dużo potu na treningach, żeby coś tutaj osiągnąć. Jak to się w ogóle stało, że trafiłeś do Polski? - Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Pewnie to sprawa moich agentów, ale nie jestem pewien. Ja w każdym razie zobaczyłem ofertę, dowiedziałem się co nieco o klubie i postanowiłem spróbować. No i jakie są twoje pierwsze wrażenia? Słyszałeś wcześniej cokolwiek o Szczecinie? - Słyszałem o Polsce, ale o mieście nigdy. Przez te kilka tygodni zdążyłem zauważyć, że Szczecin jest całkiem spory i co dla mnie ważne - nie brakuje tu różnych restauracji. Jak czuje się młody chłopak, który po posmakowaniu NBA, musi ją opuścić? - Ja wciąż czuję, że należę do rodziny NBA. Nie ma u mnie mowy o odczuwaniu jakiegoś żalu czy rozczarowania. To, że gram od jakiegoś czasu w różnych klubach na całym świecie, to część mojej historii, mojej podróży przez życie. Będę pracował dalej i jeśli wrócę do NBA, to wrócę, a jeśli nie, to też nic się nie stanie. Ludziom wydaje się, że jeśli już wejdziesz do ligi, to utrzymanie się w niej jest łatwe. Zapewniam, że nie jest. Konkurencja jest ogromna, do tego dochodzi aspekt biznesowy, kontuzje, które mogą przytrafić się w każdej chwili. W każdym razie ja zawsze będę powtarzał, że jestem częścią NBA. Jeśli grasz w Polsce, to jest jakaś szansa, że obserwuje cię ktokolwiek z NBA? - W tym biznesie zawsze jesteś obserwowany. W każdym miejscu znajdzie się ktoś, kto zna kogoś, kto zna kogoś, kto zna właściwą osobę w NBA. Dlatego właśnie niezależnie od tego, gdzie przyszło ci grać, musisz prezentować się z jak najlepszej strony. To właśnie próbuję robić w Szczecinie. Koszykówka. Malachi Richardson grał z legendarnymi zawodnikami Miałeś szczęście grać dla Toronto w mistrzowskim sezonie. To najpiękniejsze wspomnienie w karierze? - Bycie częścią tego zespołu było świetne. Cieszyłem się szczęściem chłopaków, którzy w największym stopniu wywalczyli tytuł. Sam też wiele się od nich nauczyłem, mogłem ich podpatrywać codziennie na treningach. Podpatrywałeś między innymi Kawhi’a Leonarda. Czy to faktycznie tak zamknięty w sobie człowiek, jak wygląda to w mediach? - Nie, nie jest tak wycofany, jak wszystkim się wydaje. To normalny gość. Możesz z nim pogadać, pośmiać się, pożartować. Czyli przed kamerami gra kogoś, kim nie jest? - Nie powiedziałbym. Chyba po prostu lepiej czuje się w gronie chłopaków, których zna. Jest po prostu sobą. Kiedy byłem w Toronto, trzymaliśmy się razem. Siadaliśmy czasem obok siebie w szatni, rozmawialiśmy. Lubię go. Zresztą muszę powiedzieć, że w ogóle bardzo podobała mi się atmosfera w zespole. Mieliśmy różne fajne pomysły, robiliśmy sobie nawzajem psikusy. Znaliśmy się dłuższy czas, przebywaliśmy ze sobą na co dzień, więc atmosfera sama się napędzała. Jak traktuje się koszykarzy w Stanach Zjednoczonych? - Zależy, jak duże masz nazwisko. Chłopaki pokroju LeBrona, Stepha Curry’ego czy Kawhi’a Leonarda to gwiazdy wielkiego formatu, więc kibice ich uwielbiają. Każdy chce z nimi porozmawiać, zrobić zdjęcie, przybić piątkę. Lgną do nich różnego rodzaju sponsorzy, więc mogą liczyć na wszelkiej maści podarunki. Doświadczyłeś czegoś takiego? - Oczywiście nie w takiej skali, ale też zdarzało mi się skorzystać na tym, że jestem koszykarzem. Lubisz popularność? - Nie za bardzo. Nigdy szczególnie nie zależało mi na tym, żeby ludzie wiedzieli, kim jestem. Poczytuję sam siebie jako normalnego gościa, który miał odpowiednio dużo szczęścia w życiu, aby pograć chwilę w NBA. Podczas tej chwili miałeś też szczęście spotkać prawdziwe legendy koszykówki. Oprócz Leonarda, natknąłeś się też na Vince’a Cartera. - Świetny gość! Tak się złożyło, że mieliśmy szafki obok siebie, więc bardzo często rozmawialiśmy. Samo słuchanie jego historii, spostrzeżeń czy wskazówek niesamowicie mnie rozwinęło. Imponowało mi to, że pomimo upływających lat wciąż potrafił niesamowicie wysoko skakać. Dlaczego pomiędzy NBA a innymi ligami na świecie jest taka przepaść, jeśli chodzi o poziom sportowy? - To nie jest wyraz braku szacunku względem innych, ale w NBA są sami najlepsi koszykarze świata. W Europie zdarzają się utalentowani zawodnicy, ale w Stanach Zjednoczonych to wszystko ma zupełnie inny wymiar. Do tego dochodzi niesamowita historia tego sportu: mam na myśli takie postaci, jak Jordan, Kobe, LeBron. Zgodzisz się, że dziś NBA wykracza daleko poza pojęcie rozgrywek sportowych? - Oczywiście, to ogromny biznes. Na koniec dnia wszystko sprowadza się jednak do koszykówki jako sportu. Możesz mieć najlepszych sponsorów, reklamy, ale jeśli nie potrafisz grać w basket, to nic z tego nie wyjdzie. Wróćmy do Polski. Jak ważne jest dla ciebie to, że w Szczecinie mieszka z tobą rodzina? - Bardzo ważne. Są dla mnie ogromnym wsparciem. Polskę od Stanów dzielą tysiące mil, więc gdybym mieszkał tutaj sam, byłoby mi smutno. Dzięki rodzinie mogę skupić się na pracy. Bliscy zdejmują ze mnie wiele stresu. Dziękuję im za to, że gdziekolwiek rzuci mnie los, są zawsze ze mną. Mój starszy syn ma już całkiem sporo stempli w paszporcie, a pewnie jeszcze trochę mu przybędzie. Kiedy dorośnie, spojrzy na dokument i powie sobie: "Trochę dzięki tacie pozwiedzałem". Zanim wyfruniesz dalej, masz coś do zrobienia w Szczecinie. Czego spodziewasz się po grze w Kingu? - Chcę pomóc drużynie najlepiej, jak potrafię. Mamy potencjał, uważam, że stać nas na wejście do play-offów. To pierwszy cel, a co będzie dalej - zobaczymy. Mam kontrakt do końca sezonu i przez ten czas będę dawał z siebie wszystko dla klubu. Jeśli obie strony będą zadowolone, być może przedłużymy umowę. Jakub Żelepień, Interia