INTERIA: Czy czuje się pan trochę jak ojciec dla młodych koszykarzy Krajowej Grupy Spożywczej Arki Gdynia? Przy odrobinie szczęścia mógłby pan być tatą, np. utalentowanego Jakuba Szumerta - dzieli was 21 lat różnicy. Adam Hrycaniuk, koszykarz Krajowej Grupy Spożywczej Arki Gdynia: - Czuję się jak bardziej doświadczony kolega, który może w pewnych momentach pomóc rozmową w szatni i na boisku. Chcę dawać przykład swoją etyką pracy, zaangażowaniem, zwróceniem uwagi na elementy, które wiem, że są ważne, a niektórzy młodzi zawodnicy pełnej wiedzy nie mają. W taki sposób staram się młodszym chłopakom pomóc. Pan miał jakiegoś mentora za młodu? - Nie miałem jednej osoby, starszej o 10 czy 15 lat, która chodziła za mną i mówiła: rób to i to. Nabierałem doświadczenia i wiedzy przez obserwację starszych koszykarzy. Jak trenują, jak ćwiczą na siłowni, jak angażują się w mecze. Nabieranie doświadczenia przez obserwacje. Dawanie przykładu, niekoniecznie werbalne tylko przez swoje postępowanie i zaangażowanie. Tak zostałem nauczony i to staram się przekazywać dalej. Pytałem o Jakuba Szumerta - on ma szansę grać w dużą koszykówkę? - Pozycja 3/4, bardzo obiecujący chłopak, ma 18 lat i świetne warunki fizyczne. Wszystko zależy od niego i jego pracy. Musi oczywiście przejść chrzest bojowy w lidze. Wszystko po kolei, niestety nie ma, w życiu i sporcie drogi na skróty. Jeden szybciej, drugi później, trzeci wcale nie dojdzie do najwyższego poziomu. "Szumi", moim zdaniem, dotrze tam szybciej niż później. Ma pan groźną ksywę "Bestia". Jaka jest jej geneza i czy powinienem się bać? - W 2008 r. po powrocie z USA przygotowywałem się do sezonu w bardzo mocnym wtedy Asseco Prokomie Sopot, walczyłem o miejsce w składzie. Na jednym z treningów było granie 1 na 1, Ronnie Burrell krzyknął do mnie: "Beast" i tak zostało. Chodzi o charakterystykę mojej gry, nieustępliwość i siłę. Koszykówka to sport kontaktowy, ja tego kontaktu szukałem, nie unikałem i to zostało zauważone, docenione. Młode wilki mają ostre kły, starsze już mniej, ale bez walki się nie poddamy. 40 lat na karku, ale będę grał póki sprawia mi to przyjemność. Mówił pan w jednym z wywiadów, że kolejny sezon ORLEN Basket Ligi będzie ostatnim. Klamka zapadła czy to jest jeszcze do odkręcenia? - Zobaczy się (śmiech). Mam kontakt z Filipem Dylewiczem, który mówi: graj, póki możesz. To jest oczywiście kwestia zdrowia, na razie nie narzekam, aczkolwiek odczuwam czasem ból, tak to już jest w tym wieku. Wciąż jest dla mnie przyjemnością iść na trening, na siłownię, na mecz, przeżywać tą adrenalinę, być w szatni. To jest ten afrodyzjak, którego ciężko sportowcom odstawić. Z drugiej strony rozmawiam z Tomasem Kelatim, który nie skończył kariery na swoich warunkach, zdrowie podjęło decyzję za niego. Ale generalnie każdy mówi, że dopóki nic nie dokucza za bardzo i możesz, to rób to. Jeśli kolejny sezon będzie jednak ostatnim, to czy ma pan już pomysł na życie po sportowym życiu? - Na razie plany są mocno niesprecyzowane, ale jakieś są. Chcę zostać przy sporcie, ale nie chcę być trenerem. To mnie nie kręci. Widzę kolegów-trenerów, którzy zaczynali w dużo młodszym wieku - ten pociąg już odjechał. Chcę po karierze mieszkać w jednym miejscu i być spokojny o sprawy rodzinne. Chcę zapytać o obecną drużynę Arki Gdynia. Grał pan w silnym Asseco Prokomie, potem Zastalu Zielona Góra o mistrzostwo, a teraz raczej drużyna musi się oglądać za siebie. Jak pan sobie z tym radzi? Czy pan nie ma z tym problemu i po prostu robi swoje obojętnie czy gra toczy się o złoty medal, czy o trzynaste miejsce? - Podpisując kontrakt, piszę się na pewien projekt i wiem mniej więcej co za przygoda czeka w kolejnym sezonie. Sportowcy jak robią coś, to robią to na 100%, niezależnie w którym miejscu są. Zaczynając sezon każdy ma ambicje i marzenia. Połowa drużyn marzy o mistrzostwie, a druga połowa o czwórce. Później rozgrywki to weryfikują. Były lata bardzo fajne wynikowo, czasem trzeba się cofnąć i przetrwać lata chudsze. Na tym polega sport. - Mówi się, że pieniądze nie grają, ale jednak grają. Gdybyśmy mieli wielki budżet i skończyli tu, gdzie jesteśmy, to bym miał bolesny niedosyt i byłyby długie rozmowy na ten temat. Nie mam problemu by odnaleźć się w tym projekcie. Dobrze się czuję w Gdyni, klub jest prowadzony profesjonalnie, przez profesjonalnych ludzi. Wszystko jest zorganizowane na bardzo wysokim poziomie. Na boisku również wszyscy starają się, żeby było jak najlepiej. Wszyscy płyniemy na jednym pontonie i każdy daje z siebie wszystko. Zdajemy sobie sprawę, że są lepsze drużyny, z większym talentem, z większą liczbą ludzi, którzy grają za większe pieniądze, dzięki czemu mają wyższą jakość. Mieliśmy fajne przebłyski, gdy pokonaliśmy wyżej notowane Legię Warszawa i Stal Ostrów. Na tym chcemy budować pewność siebie na kolejny sezon. Ostatnia głośna sprawa w koszykarskim środowisku to wyjazd do USA, utalentowanego 16-latka, Tymoteusza Sternickiego. Pan też kiedyś pojechał do ojczyzny koszykówki. Czy taki wyjazd jest godny polecenia? - To zależy. Od szkoły i od charakteru. Pewne jest, że tego nikt nam nie powie i nie pokaże jak tam jest, musimy się przekonać na własne oczy. To jest najkrótsza droga, aby dostać się do najlepszej ligi świata. To nie był mój poziom i bez żadnego problemu to przyjąłem, ale przygoda z koszykówką była bardzo, bardzo fajna. Proszę opowiedzieć o swojej amerykańskiej przygodzie. - Byłem w Stargardzie (wtedy Szczecińskim) od 15 do 20 roku życia, przeszedłem cały system szkoleniowy. Mieliśmy bardzo dobry trening, dobrych trenerów, zdobywaliśmy dwa mistrzostwa Polski juniorów, ale w Stanach Zjednoczonych to jest inny poziom. Trenerów masz nie dwóch, a pięciu, już nie mówię o uniwersytecie, bo tam było z dziesięciu. Jest ogromna łatwość dostępu, a nacisk na koszykówkę i czas, który jej poświęcasz jest jeszcze większy. Tam panuje moda na sport, jesteś nim otoczony. Wchodzisz do szkoły, w środku są hale, boisko do piłki nożnej, futbolu amerykańskiego i tak dalej. Będąc tam zarażasz się sportem jeszcze bardziej. Jesteś nim otoczony. Nie tęsknił pan za domem jako młody człowiek? - Początki były ciężkie, pojechałem z kilkoma chłopakami, niektórzy z nich wcześniej wrócili. Ja na pewno nie żałuję, bardzo dużo zyskałem. Zyskałem koszykarsko, ale również ukończyłem szkołę. W Polsce, za moich czasów nie było szans, by zająć profesjonalnie koszykówką i połączyć to ze studiami. Przyjemne z pożytecznym. - Tak do tego podszedłem. Z perspektywy czasu podjąłem, moim zdaniem, dobrą decyzję. Skończyłem szkołę i byłem w fajnym miejscach w Ameryce. Przeżyłem niesamowitą przygodę, grałem przeciwko niesamowitym koszykarzom, jak m.in. Roy Hibbert, Derrick Rose. Trójmiasto czy Gdynia, w której się znajdujemy uchodzi za takie amerykańskie, nowoczesne miejsce w Polsce. Tu odnalazł pan swoje miejsce na ziemi? - Tak, to jest moje miejsce na ziemi, na razie. Byłem jednym z pierwszych, którzy wybrali życie tutaj, ale dziś widzę, że jest już ponad dwudziestu koszykarzy, którzy się tu osiedlili po karierze. Ja też już jestem stąd i nie wyobrażam sobie żyć gdzie indziej. Czy pan jest koszykarzem spełnionym? Czy którejś decyzji podczas kariery pan żałuje? - Jestem spełniony i myślę, że wyciągnąłem maksa z kariery. Gdy zaczynałem w Stargardzie, marząc o profesjonalnej koszykówce na pewno się nie spodziewałem tak ciekawej przygody. Było wiele osób z mojego rocznika, którzy zapowiadali się lepiej, byli w kadrach młodzieżowych i tak dalej. Ja szedłem swoim tempem, wyjechałem do Stanów, byłem w bardzo dobrej szkole, skończyłem Uniwersytet w Cincinnati. Później miałem do wyboru: Wałbrzych, Śląsk Wrocław, który upadał. Wybrałem Prokom, który wielu mi odradzało, mówiąc że będę siedział na ławce, a przekonał mnie Tomas Pacesas. Decyzje, czasami ryzykowne, z perspektywy czasu okazały się słuszne. Ponad 10 lat w kadrze, pięć lat w mistrzowskim Asseco Prokomie, później trzy mistrzostwa w Zielonej Górze. Miałem szczęście grać w dwóch, troszkę to naciągając, w trzech klubach w całej karierze plus z epizodem w Hiszpanii na dwa miesiące. Niewielu koszykarzy miało szczęście grać tylko w dwóch klubach. Myślę, że to dobry wynik, który świadczy o stabilizacji. Spełniony klubowo, a reprezentacyjnie? - Bardzo na plus. Zaczynaliśmy gdzieś od eliminacji do mistrzostwa Europy, później się kwalifikowaliśmy, graliśmy na nich z różnym skutkiem. Z czasem stałem się ważną częścią kadry, być w gronie 12-14 najlepszych polskich koszykarzy przez ponad 10 lat to wielka duma. Jaka jest pana tajemnica długowieczności? - O tu żona przechodzi, ona będzie wiedziała (śmiech). Nie ma jednej recepty, coś odziedziczysz w genach, musisz mieć trochę szczęścia, żeby nie nadepnąć komuś na nogę itd. Trzeba sumiennie podchodzić do tego co robisz. Trzeba być skoncentrowanym, często kontuzję się zdarzają, gdy nie jest się skupionym na robocie, rozkojarzonym, zmęczonym. Nie ma niezawodnego sposobu, trzeba mieć dużo szczęścia, było wielu koszykarzy, którzy mieli świetną karierę, ale przytrafiła się kontuzja i koniec. Jak bardzo zmieniła się koszykówka od kiedy pan zaczynał? Słychać opinię, że dziś od NBA ciekawsze jest gra w Europie. - Coś w tym jest. Euroliga i europejski styl koszykówki to jest esencja tej gry. W NBA, koszykarze są na kosmicznym poziomie, ale jest dużo show, czasem za dużo.