- Rozpoczynałem sportową zabawę od tenisa stołowego jako dziewięciolatek. Do koszykówki wypatrzył mnie mąż pani trenerki od tenisa - Andrzej Nikołajuk. Już wtedy wyróżniałem się wzrostem wśród rówieśników. W piątej klasie miałem blisko 180 cm, bo w ciągu roku urosłem 15 - przypomniał początki Sulima. Zawodnik z Białymstokiem związany był zawsze emocjonalnie - i rodzinnie, i koszykarsko. - Kolejnym szkoleniowcem, któremu wiele zawdzięczam, był śp. trener Henryk Lenczewski. Bardzo we mnie wierzył i można powiedzieć, że inwestował, gdy byłem w zespole Gimbasket 15 Białystok. W wieku 16 lat trafiłem do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Warszawie, a następnie klubu Polonia 2011 Warszawa, bo w Białymstoku koszykówka nie miała perspektyw, a ja chciałem iść do przodu - powiedział. Wówczas w jednym sezonie jako nastolatek występował w trzech klasach rozgrywek: pierwszej lidze, drugiej w barwach Politechniki Warszawskiej i juniorach starszych Polonii. - Gdy odchodziłem z Białegostoku w wieku 18 lat, to w zespole Gimbasket 15 było bardzo wielu fajnych chłopaków, ale w klubie Żubry Białystok chcieli tylko dwóch, w tym mnie. To było przykre, że nie myśleli o młodych i potem nie mieli kim grać. Żubry spadły, i to kosztem zespołu z Warszawy, do drugiej ligi i w ten sposób koszykówka w moim mieście w zasadzie upadła. W stolicy grałem naprawdę dużo i się rozwijałem - wspomniał. Po czterech latach w Warszawie (dwa w SMS i dwa w Polonii), gdzie rozpoczął studia na politechnice, trafił do ŁKS. Plany powrotu koszykówki były w Łodzi imponujące, ale po jednym sezonie w ekstraklasie wszystko się rozpadło. Tam po raz drugi zapisał się na politechnikę, ale życie zmusiło go ponownie do szukania pracodawcy, a to oznaczało przerwanie studiów. W sumie zaliczył dwa lata na kierunkach ścisłych, ale... zmiany klubu nie żałował. Trafił do wymarzonego zespołu - Śląska Wrocław. - Moim marzeniem były występy w Śląsku. Jako mały chłopak oglądałem wielką drużynę, walczącą w pucharach na europejskich parkietach, zdobywającą złoto za złotem w kraju. Tak więc spełniłem marzenia, ale studiów nie mogłem kontynuować. Pamiętam, że jeden z wykładowców w Łodzi powiedział do mnie: "zaliczę przedmiot, jak będziesz grał w reprezentacji... ". W końcu, gdy trafiłem w 2014 roku do Torunia i to na dłużej, udało mi się wznowić studia. W zasadzie dzięki życzliwości wykładowców od drugiego roku i teraz mam już licencjat w Wyższej Szkole Bankowej - zaznaczył. Na razie chce się skupić na karierze sportowej, ale myśli o kontynuacji kształcenia. - Magisterkę zrobię, gdy skończę grać. Chciałem pokazać, że sportowiec nie musi iść tylko na AWF. Marzyłem, by spróbować sił na politechnice i cieszę się, że w Toruniu, także na uczelni o profilu nauk ścisłych, wreszcie się udało skończyć coś, co rozpoczynałem... trzy razy - zauważył. W Toruniu, klubie i mieście, poczuł się niemalże jak u siebie w Białymstoku. Wywalczył wicemistrzostwo kraju w 2017 roku i w ostatnim sezonie brązowy medal. - Polski Cukier to super klub - warunki pracy, rodzinna atmosfera i bardzo ładne miasto. To wszystko sprawia, że są wyniki i chcemy walczyć teraz o mistrzostwo - dodał. Jego ambicje sięgają nie tylko złotego medalu, ale i występów w reprezentacji. W meczu eliminacji mistrzostw świata z Chorwacją, wygranym w Ergo Arenie 79:74, zdobył w debiucie w seniorskiej kadrze sześć punktów i miał asystę oraz wiele dobrych akcji w obronie. - Od początku kariery każdy zawodnik marzy o grze z orzełkiem na piersi, tym bardziej ja, bo występowałem w drużynach młodzieżowych, od U-16 do U-20. Długie lata bardzo ciężko pracowałem na ten debiut seniorski. Teraz celem i sztuką jest to, by jeszcze cięższą pracą wywalczyć miejsce w zespole narodowym na dłużej - podkreślił. Atletyczna budowa sprawia, że jest bardziej zawodnikiem defensywy niż strzelcem. - Nie mam super techniki koszykarskiej, ale nadrabiam to, czego brakuje sercem i charakterem, a także pozytywnym myśleniem. Pomagam po prostu kolegom, którzy mają talent do zdobywania punktów. Inteligentny trener potrafi wykorzystać moje atuty - nadmienił skromnie. Cieszy go bardzo, że w tym roku może zasiąść dwa razy do wigilijnej kolacji - katolickiej i prawosławnej 6 stycznia - bo takiego jest wyznania. - Uda mi się w tym sezonie koszykarskim być na dwóch Wigiliach - katolickiej u rodziny narzeczonej w Zielonej Górze i prawosławnej u rodziców w Białymstoku. Przez dwa lata nie było to możliwe ze względu na terminarz rozgrywek ligowych. Teraz 6 stycznia mamy mecz o godz. 12.40 i zaraz po nim wsiadamy w samochód i jedziemy do domu. To naprawdę ogromny plus, że nie musimy z narzeczoną wybierać do kogo pojedziemy na święta i możemy je przeżyć dwukrotnie - powiedział z uśmiechem. Wspomniał, że różnice między obydwoma obrządkami nie są wielkie, jeśli chodzi o obchodzenie świąt. - Ta najistotniejsza to początek. Kolację prawosławną zaczynamy od prosfory, czyli chleba, odpowiednika opłatka, oraz słodkiej kutii z pęczaku, na której z rodzynek układa się krzyż. Nie składamy sobie życzeń, tylko dzielimy prosforę na tyle części, ilu jest uczestników kolacji. Tak samo jak podczas katolickiej kolacji są pierogi z kapustą i grzybami, barszcz oraz szczułok, czyli kompot z suszonych owoców. Kutię mógłbym jeść bez końca. Zawsze czekam też, na obydwu kolacjach, na barszczyk z krokiecikiem i właśnie pierogi - dodał. Koszykarz lubi chodzić na pasterkę w cerkwi w rodzinnym Białymstoku. - W prawosławiu to wsienoczna, czyli odpowiednik pasterki, nocna liturgia w Święta Bożego Narodzenia. Trwa godzinę, ale z reguły zaraz po niej celebrowana jest msza pierwszego dnia świąt. W sumie całość może trwać do czwartej nad ranem, ale nie wszyscy zostają w cerkwi na tę drugą część. Niektórzy wolą przyjechać rano ponownie - zakończył. Olga Miriam Przybyłowicz