INTERIA: Każdy ze sportowców u schyłku kariery mówi, że radzono mu, aby jak najdłużej ten moment odwlekał. Pan już jest po drugiej stronie rzeki. Bartłomiej Wołoszyn, prezes klubu Krajowa Grupa Spożywcza Arka Gdynia: Oficjalnie zakończyłem karierę koszykarską, zawodowo już grać nie będę, chociaż wiadomo, że amatorsko czasem pójdę porzucać, bo wciąż to lubię i sprawia mi to przyjemność. Uprawiam tę dyscyplinę bardzo długo i to jest moja pasja, a nawet - miłość na całe życie. Kusiło pana, żeby jeszcze tę przygodę przedłużać? - Wiadomo, że kusiło. Miniony sezon ligowy dla mnie był bardzo specyficzny. Miałem sporo czasu do rozmyślań o koszykówce i co chcę robić po karierze zawodniczej. Czuję, że mógłbym jeszcze grać na poziomie PLK, ale w moim wieku wymagałoby to ode mnie wielkiej pracy. Czyli wielkich wątpliwości, czy to jest dobry moment na zakończenie kariery, nie było. - Od lat staram się starannie przygotować do ważnych decyzji. Tym razem nie było inaczej, nie było tak, że decyzja o końcu kariery pojawiła się z dnia na dzień. Myślałem o tym dużo wcześniej, po raz pierwszy podpisując dwuletni kontrakt w Gdyni w 2022 r. Nie wyobrażałem sobie wtedy, że skończę granie w innym klubie jak koszykarska Arka. I tak się stało. Od kilkunastu dni jest pan oficjalnie prezesem koszykarskiej drużyny Krajowa Grupa Spożywcza Arka Gdynia. Czy decyzja o podjęciu tego wyzwania też była procesem jak w przypadku zakończenia kariery? - Tak, to się działo ewolucyjnie, nie było zaskoczenia. Nie wchodząc w szczegóły, moje rozmowy z właścicielami toczyły się już wcześniej. Nie tyle nawet o samej funkcji prezesa, ale o wizji mojej drogi po karierze sportowej. Nie widziałem się w roli trenera, bardziej ciągnęło mnie w stronę zarządzania i wykorzystania bogatego doświadczenia sportowego, które może się przydać w budowaniu klubu, we wszystkich aspektach sportowych czy organizacyjnych. Myślę, że to jest dla mnie bardzo ciekawe wyzwanie. Z tego co wiem, prezes z zeszłego sezonu Mateusz Żołnierewicz zostaje w klubie. Będzie ciągłość pracy. - Mateusz jest w klubie z nami, współpracujemy na zasadach partnerskich, z czego się bardzo cieszę. Mateusz chce mi jak najbardziej ułatwić wejście w buty prezesa. Mówił pan o wizji - jaka ona jest? Kilka lat temu Arka grała tylko polskimi zawodnikami, to ją wyróżniało. - Jak najbardziej chcemy rozwijać projekt gry Polakami, zależy nam, aby byli to topowi zawodnicy. Chcemy, aby główna część składu składała się z rodzimych zawodników, a zagraniczni koszykarze byli dla nich jak najbardziej wartościowym uzupełnieniem. Macie w Arce topowego zawodnika młodego pokolenia - Jakuba Szumerta. Czy jest pomysł, aby więcej takich Szumertów grało w Gdyni i tu stawiało swoje pierwsze kroki seniorskie? - Z Kubą Szumertem dzieliłem szatnię przez ostatni sezon i jest to talent, który trzeba pielęgnować. Ten koszykarz zostaje z nami i chcemy mocno w niego inwestować, bo mam przeczucie, że jego talent eksploduje jeszcze bardziej w kolejnych latach. To byłaby wiadomość dobra i zarazem niedobra, bo może zdarzyć się tak, że nie będziemy go w stanie utrzymać w swych szeregach. Kubą możemy się chwalić i szczycić, to jest największy talent w kadrze U20, która zaraz będzie grała w mistrzostwach Europy tutaj w Gdyni. Oprócz Szumerta macie na kontrakcie tylko jeszcze jednego zawodnika - Grzegorza Kamińskiego. - To ogromna wartość mieć takiego zawodnika jak Grzesiek. On nie jest wychowankiem klubu z Gdyni, ale pochodzi z niedalekiego Starogardu Gdańskiego i stanowi wielkie wsparcie mentalne dla młodych zawodników. To świetna informacja, że osoby utożsamiane z Pomorzem przychodzą do naszego klubu i dają z siebie wszystko na parkiecie. Nie o to chodzi, że chcemy mieć zawodników stąd, dlatego że są z okolic Gdyni czy z Pomorza, tylko dlatego że stanowią wartość na boisku. Mówiłem o dwóch zawodnikach na kontrakcie, jest jeszcze Adam Hrycaniuk. Duże faux pas z mojej strony, za które przepraszam. - Śmieję się, że on ma dożywotni kontrakt z Arką. Będzie grał, dopóki będzie chciał. Nie obawia się pan, że rynek polskich zawodników jest już dość mocno przebrany? - Jak mówiłem, priorytetem są dla nas Polacy, zresztą nie jesteśmy wyjątkiem - obowiązujące w PLK przepisy sprawiają, że podobnie myśli każdy trener i prezes. Jestem spokojny, bo wartościowych Polaków jeszcze trochę zostało na rynku. Jeśli uda nam się podpisać kontrakt z jednym z naszych potencjalnych koszykarzy to będę zadowolony, jeśli trzema, wówczas będę szczęśliwy. Kto poprowadzi koszykarzy Krajowej Grupy Spożywczej Arka Gdynia w kolejnym sezonie? - Nie odpowiem konkretnie na to pytanie, dopóki nie zostaną podpisane stosowne dokumenty. Jesteśmy bliżej niż dalej, ścierają się jeszcze koncepcje, kto powinien być trenerem Arki. Polski trener czy zagraniczny? - Idziemy zdecydowanie w polską myśl szkoleniową. Jakie są wasze cele na przyszły sezon rozgrywkowy? - Będę mądrzejszy, gdy uda się nam skompletować skład zawodniczy i szkoleniowy. Nasz klub jest w trakcie procesu, na pewno chcemy zrobić krok do przodu sportowo i organizacyjnie. Mam wstępne zapewnienia od właścicieli, jakim budżetem będziemy dysponować. Chcemy wspólnie zbudować coś fajnego w Gdyni, a to stanie się tylko, jeśli będziemy mieli stabilny i sensownie zbudowany skład osobowy. Jakie są pana pierwsze wrażenia jako prezesa klubu? Jest łatwiej, trudniej czy dokładnie tak, jak pan sobie to wyobrażał? - To dopiero ścisły początek, który oceniam jako dobry. Byłem w Warszawie na pierwszym nieformalnym spotkaniu prezesów, które było przyjemne, wszyscy gratulowali, mówili, że to fajne, że prezesem jest były zawodnik itd. Byli m.in. Aaron Cel, Łukasz Koszarek moi niedawni rywale z boiska, a dziś jak ja, pełnią rolę osób zarządzających. Wiem, że teraz czeka mnie ciężka praca, jestem na etapie, nawet jeszcze nie nauki, a poznawania zagadnień, których będę się musiał nauczyć. To jest czas ustalania priorytetów w trudnej sztuce zarządzania klubem sportowym. Ciężko ode mnie wymagać, żebym już wiedział wszystko, a też dodatkowo jestem człowiekiem, który cały czas chce się uczyć i dokształcać. Wracając jeszcze do pana kariery sportowej, czy jest pan koszykarzem spełnionym? Z szybkiej analizy biografii wynika, że brakuje panu mistrzostwa Polski. - Moja kariera była mocno falująca. Miałem bardzo duży wystrzał w latach młodzieńczych, już w wieku 21 lat grałem w mistrzostwach Europy w pierwszej piątce przeciwko takim zawodnikom jak Dirk Nowitzki, Tony Parker, którzy byli mistrzami NBA. Trochę wyhamowałem przez kontuzje. Miałem dobry czas w Anwilu Włocławek, niestety dla nas trafiliśmy na bardzo mocnego rywala w postaci Prokomu Trefl Sopot, który stał się Asseco Prokomem Gdynia i rywalizował z powodzeniem w Eurolidze, stąd brak złotego medalu w moim CV. Na finiszu mojej przygody trafiłem do Gdyni, by wrócić do europejskich pucharów, za co jestem wdzięczny. Odpowiadając na pytanie, czy jestem spełniony jako sportowiec: nie mam sobie nic do zarzucenia, myślę, że wykorzystałem swój czas maksymalnie. Końcówka kariery była dla pana gorsza pod względem wynikowym - przez większość kariery walczył pan o mistrzostwo, a tu nagle walka o uniknięcie degradacji. - Zawsze starałem się robić swoje, cały tydzień przepracować i jak najlepiej przygotować się do kolejnego meczu. Starałem się być pewnego rodzaju mentorem, który poprzez swój profesjonalizm i zaangażowanie może pokazać dobre praktyki młodym chłopakom, żeby oni z dobrymi nawykami wchodzili do koszykówki seniorskiej. W poprzednim sezonie, w pierwszej jego części, trener Wojciech Bychawski nie widział pana w składzie. - Nie ma rzeczy, które dzieją się przypadkowo. Nie trenując z drużyną, miałem czas, aby pomyśleć o przyszłości i zapisać się w Poznaniu na kurs menadżera sportu, który zaraz skończę. Była złość na trenera po jego decyzji? - Była złość sportowa, chociaż bez przesady, bo wiedziałem, że w każdej sytuacji się odnajdę. Dzwoniły różne kluby, mogłem odejść, z drugiej strony mam i miałem dobre relacje z właścicielami, oni mówili: "Bartek, nie przejmuj się, musisz być cierpliwy". Nie mam wielkiego ego, ale to, co mam, schowałem do kieszeni i trenowałem, żeby trzymać formę w drugiej lidze, z drużyną Akademii Marynarki Wojennej, i czekałem na rozwój sytuacji. W końcu trener Bychawski zadzwonił, że jednak widzi mnie w składzie. Czyli, trochę naciągając - gdyby nie odsunięcie od składu, nie były pan dziś prezesem koszykarskiej Arki Gdynia? - Myślę, że taka decyzja byłaby dużo trudniejsza i bym się dużo dłużej zastanawiał, czy sobie poradzę. Gdybym nie miał tej przerwy w karierze, być może wciąż chciałbym być zawodnikiem? Teraz jestem prezesem i na tym się skupiam. Namiętnie oglądam wywiady przeprowadzane przez Łukasza Kadziewicza, byłego siatkarza, który rozmawia z byłymi sportowcami i to mnie właśnie bije po oczach i uszach, że sportowcy czasami nie myślą o przyszłości, co się stanie po karierze, nawet jak są na wielkim topie. To ogromny problem. - Sportowcy żyją w bańce, całe ich życie jest w telefonie, na grupie gdzie są informacje, gdzie kierownik drużyny albo trener wysyła, że o 10 we wtorek mam trening itd. I nagle telefon przestaje dzwonić i mam czas, z którym nie wiem, co mam zrobić. Cieszę się, że u mnie to poszło płynnie. Mam nowe bodźce i rzuciłem się w wir nowych zadań - tak jak lubię najbardziej. Wiadomo, że nie każdy zostanie prezesem czy trenerem, ale można robić dużo fajnych rzeczy. Jako sportowcy jesteśmy dobrymi przyszłymi pracownikami, jeżeli wyjdziemy z myślenia, że coś się nam należy. Jesteśmy zadaniowcami. Jaka ma być koszykarska Krajowa Grupa Spożywcza Arka Gdynia pod pana dowództwem za kilka lat? Czy bardziej chodzi o to, aby kibice wrócili na trybuny, czy o najlepszy wynik sportowy, czy o jeszcze coś innego? - To jest wszystko skorelowane. Jeżeli będziemy mieć lepsze wyniki sportowe niż w ostatnich sezonach, to siłą rzeczy ludzie przyjdą. Kibice wciąż pamiętają nasze mistrzowskie sezony i wizerunek klubu topowego. Gdy rozmawiam z nimi, daję przykład Śląska Wrocław, który jest osiemnastokrotnym mistrzem Polski, ale w swojej historii spadł do drugiej ligi, miał górki i dołki. My jesteśmy w momencie przejściowym, chcemy, aby ponownie w Gdyni powstało coś fajnego. Inna rzecz, którą chcę osiągnąć, to sprawić, aby nasz klub i nasi koszykarze propagowali wśród młodzieży dobre nawyki, dobre zwyczaje, innymi słowy: zdrowy i aktywny tryb życia. W każdym sezonie uczestniczymy w akcjach charytatywnych, prowadzimy lekcje w szkołach i odbiór tego jest bardzo pozytywny. Jak wygląda w Gdyni szkolenie młodzieży? - Rozmawiając z potencjalnymi sponsorami, pokazujemy im piramidę szkoleniową. Na jej szczycie jest oczywiście Krajowa Grupa Spożywcza Arka Gdynia, zespół PLK, ale żeby ta piramida miała podstawy, musimy ją budować na zdrowych zasadach. Mocny ukłon w stronę Akademii Marynarki Wojennej, która wspiera nas swoją infrastrukturą i logistycznie. W poprzednich latach Arka grała ze sponsorem w nazwie, jak będzie w kolejnych rozgrywkach? - Rozmawiamy z różnymi partnerami, prywatnymi, czy z sektora spółek skarbu państwa, może tak być, że sponsor będzie chciał być obecny w nazwie. Kilka dni temu wasi sąsiedzi z Trefla Sopot świętowali mistrzostwo Polski. Wiadomo, że rozwód był dość burzliwy, jakie są dziś wasze relacje? Czy czas zabliźnił rany? - Gratuluję zespołowi Trefla Sopot. Ich sukces i droga są bardzo pouczające. Gdy przychodziłem do Gdyni i graliśmy w EuroCupie, Trefl był na podobnym poziomie jak my dzisiaj, czyli na końcu tabeli. Walczył o utrzymanie. Wielki szacunek dla właściciela klubu, pana Kazimierza Wierzbickiego, który jest wielkim mecenasem sportu, finansuje nie tylko nową koszykówkę. Takich ludzi jak on potrzeba w polskim sporcie. Zazdrościcie Treflowi? - Zazdrość nie jest dobrą cechą ludzką. Droga Trefla pokazuje, nie tylko nam, ale też innym klubom, że pomimo gorszych momentów, trzeba zawsze patrzeć w przód i mieć ambicje i marzenia.