Justyna Krupa, Interia: W wieku 39 lat zdecydowała się pani zakończyć karierę zawodniczą. Nie korciło, żeby jeszcze spróbować grać przez kolejny rok? W końcu np. Taj McWilliams grała i po czterdzieste w polskiej ekstraklasie. Agnieszka Szott-Hejmej: - Wreszcie trzeba było powiedzieć: dosyć, basta. Przede wszystkim mój organizm sam się buntował. Strasznie mnie denerwowało, że wiecznie byłam zmęczona. Oczywiście, na trening przychodziłam uśmiechnięta i zadowolona, ale jednak później czułam się przemęczona. Stwierdziłam, że chyba nie chcę tak żyć, że wstaję rano i totalnie wszystko mnie boli, wieczorami tak samo. To przeważyło. Miałam już takie napięcia mięśniowe, skurcze w nocy. Stwierdziłam, że trzeba słuchać własnego ciała. Jeszcze kilka lat temu, gdy była pani zawodniczką TS Wisły Kraków, wydawało się, że do zakończenia kariery może zmusić panią kontuzja. A tymczasem na szczęście okazało się, że w tym ostatnim czasie zdrowie raczej dopisywało, do ostatniego meczu w AZS Gorzów cieszyła się pani wysoką dyspozycją. Udało się pożegnać z koszykówką ligową w pełni sił. - Cieszę się bardzo, że żadna kontuzja mnie nie dobiła i że to nie przez uraz skończyłam karierę. Wiadomo, że w moim wieku jedna poważna kontuzja już oznacza definitywnie koniec. Gdybym doznała urazu, nie zdziwiłabym się, gdyby klub powiedział: bez sensu czekać sześć miesięcy na ewentualny powrót 39-letniej baby! Doceniam więc, że nie było takiego problemu. Dzięki pracy wykonanej przez naszych fizjoterapeutów udało mi się ten sezon dograć "w jednym kawałku". Taką ostatnią poważną kontuzję rzeczywiście miałam w Krakowie. Wtedy wydawało mi się, że jeśli nie wrócę w sensownym czasie do formy, to już będzie koniec. A tymczasem dzięki wsparciu trenerów, przyjaciół, rodziny, ludzi z klubu, udało mi się powrócić na ten najwyższy poziom. Szkoda tylko, że nie było tego ostatniego akcentu w postaci meczu o brązowy medal... W ostatniej chwili bój o trzecie miejsce odwołano. - Na pewno cieszę się, że udało nam się zakończyć ten ostatni sezon z brązowym medalem mistrzostw Polski. Na nasze nieszczęście nie mogłyśmy rozegrać ostatniego meczu o brąz, ale fakt, że ostatecznie te medale zawisły na naszych szyjach był miłym akcentem. Podobno już pani zastanawia się nad rozegraniem meczu pożegnalnego, podsumowującego tę długoletnią karierę? - Tak, dostałam w tej kwestii duże wsparcie z gorzowskiego klubu. Może i dobrze się stało? Ten mecz o brąz - gdyby się odbył - musiałby być rozegrany bez kibiców. A tak będę miała przynajmniej szansę pożegnać się z koszykówką z kibicami na trybunach. Taką mam nadzieję. Już mam pewne pomysły, jak miałaby wyglądać formuła takiego pożegnalnego spotkania: team Agi kontra team kibiców. Chciałabym zaprosić też dziewczyny, które również zakończyły kariery, a nie miały szansy się pożegnać z fanami na parkiecie. Taka myśl kołacze mi się po głowie. Kiedyś, będąc jeszcze koszykarką Wisły, studiowała pani zarządzanie zasobami ludzkimi z elementami coachingu. Snuła pani wówczas wstępne plany, że po zakończeniu przygody z basketem może pani zostać trenerem mentalnym dla sportowców. Czy rzeczywiście coś z tych pomysłów uda się teraz wcielić w życie? A może pojawiły się nowe? - Zobaczymy. Mam już kilka planów i propozycji, dotyczących tego, co dalej. Otworzyłam jakiś czas temu fundację. Będę organizować campy, a także inne formy akcji sportowych dla dzieci. Jest plan, by aktywizować dzieci z Domów Dziecka. Mamy na to kilka projektów. Chcieliśmy też promować sport wśród dzieci, które nigdy nie uprawiały szerzej koszykówki. Chcemy pokazać, że koszykówka to dyscyplina, która nie wymaga wielkich nakładów. Są dostępne orliki, wystarczy jedna piłka i już można grać. Od roku prowadzę zajęcia w Akademii Szott Basketball, gdzie mam grupy od najmłodszych roczników aż po dzieci powyżej 10 roku życia. Widzę, jak wiele radości dają im zabawy z piłką. Plany rozwoju tej akademii mamy jeszcze ambitniejsze. Rodzice się już nawet pytają, czy treningi nie mogłyby się odbywać częściej. Natomiast ze względu na obostrzenia pandemiczne trudno jest uzyskać obecnie dostęp do hali sportowej. W Polsce każda forma promocji koszykówki jest arcypotrzebna, a już zwłaszcza w przypadku żeńskiego basketu. - Sama widzę po swoim dziecku, które dzięki Bogu jest w klasie sportowej i ma te kilka treningów w tygodniu, jak jest to ważne. Większość dzieci obecnie siedzi pół dnia przed komputerem, są wyizolowane, nie widzą się z rówieśnikami, więc drugie pół dnia też spędzają przed komputerami, by móc w coś pograć z kolegami zdalnie. Mało jest takich możliwości, by dzieci mogły się wyszaleć. Zdalna nauka jest obciążająca, choć wiadomo, że czasy są jakie są, więc jest to i tak najlepsza z dostępnych opcji. To jednak są dla nich w pewnym sensie stracone miesiące. Odpowiedzią na to może być właśnie organizowanie aktywności sportowej dla tych dzieciaków. Wspaniałą rzeczą byłoby też aktywizowanie rodziców - by oni też poszli z dzieciakami na boiska z piłką. W głowie mam kolejny projekt tego dotyczący. Wierzę, że gdy dzieci widzą, że rodzice się ruszają i sport sprawia im radość, to naśladują te zachowania. To pozwala budować więzi. Bardzo wiele nauczyłam się od świętej pamięci profesora Tadeusza Hucińskiego, który kładł duży nacisk na aspekty psychologiczne i rozwój kreatywności u dzieci. Ta filozofia jest bardzo mi bliska. Miała pani kontakt z profesorem Hucińskim na studiach, czy jeszcze w przy innej okazji? - Nie, przy okazji kursu trenerskiego, który robiłam. Wiele się od niego nauczyłam, szczególnie na Polish Basketball Camp, gdzie zapisałam się, by utrwalić sobie tę wiedzę, którą wcześniej u niego nabyłam. Wiadomo, każdy z filozofii profesora Hucińskiego wyciąga to, co najlepiej mu pasuje i tworzy własny styl pracy z dziećmi. Żaden wykład profesora Hucińskiego nie był nudny, ja byłam nimi zachwycona. To też sprawiło, że stwierdziłam, że jednak chcę pracować z dziećmi. Staram się w nich zaczepić pasję do ruchu, aktywności i koszykówki. Profesor Huciński zaznaczał, że nie wszystkie trenujące dzieci będą profesjonalistami w przyszłości. Natomiast poprzez sport będą czuły się silne fizycznie i mentalnie, będą potrafiły poradzić sobie z przeszkodami i w życiu będzie im o wiele łatwiej. Filozofię profesora Hucińskiego, a zwłaszcza metodologię "Imopeksis" wielu kojarzy ostatnio nawet bardziej z piłką nożną, niż z koszykówką, ale tak naprawdę to uniwersalna wiedza. - Tak, trener w tym ujęciu jest bardziej takim coachem, przewodnikiem, nawet aniołem stróżem. Osobą, która pomaga dzieciom rozwijać ich kreatywność. Taki trener wierzy mocno w dzieci, w to, że metodą prób i błędów potrafią same dojść do rozwiązania. Ja jako zawodnik byłam "łowcą pochwał", na tym budowałam swoją wartość. Ale nie każdy tak funkcjonuje. Są dzieci, które pochwały z zewnątrz, od trenerów, nie motywują. U profesora ten system był tak zbudowany, że dzieci same nawzajem siebie oceniały. Zwracał też uwagę, że podanie to "empatia", a kozioł - "egoizm". Chciał szkolić dzieci tak, aby dzieliły się piłką. Teraz planuje pani kolejną edycję koszykarskiego campu wspólnie z byłym graczem NBA Cezarym Trybańskim. - Cezary też szkolił się u trenera Hucińskiego, dlatego tak dobrze nam się współpracuje. Mamy nadzieję, że tym razem spotkamy się z uczestnikami naszych campów trzy razy. Będzie to miało miejsce w Międzychodzie, blisko Gorzowa. Mamy nowe pomysły na programy i treningi. Planujemy też udział Tajemniczej Gwiazdy, nie możemy jeszcze zdradzić nazwiska. Wyciągnęliśmy wnioski z poprzedniego campu, chcemy się cały czas rozwijać. Czarek też ma wiele fajnych podpowiedzi, bazując na swoich doświadczeniach ze Stanów Zjednoczonych. Uwielbia pracować z dzieciakami, ma podobną "zajawkę", jak ja. Chcemy pokazać dzieciom, jak mogą się rozwinąć. Ja, mając 39 lat, ciągle mam poczucie, że jeszcze tyle chciałabym się nauczyć! Chodzę czasem do szkoły sportowej mojej córki, pomagam jej trenerce. Chcę zobaczyć, z czym dzieci miewają problemy na treningach i wyciągać z tego wnioski dla siebie. Podziwiam ilość pozytywnej energii i zapału, jaki pani ma. Czasem zawodnicy kończąc karierę popadają w pewien marazm, ale widzę, że to absolutnie nie ten przypadek. - Jeszcze do mnie do końca nie dochodzi, że to już koniec. Na ten moment mam co robić. Jadę na kadrę 3x3 jako drugi trener, koncentruję się też na campach. Dopiero od września naprawdę poczuję, że skończyłam tę ligową karierę. Ale mam cały czas wiele pomysłów. A dopóki kartki w kalendarzu są zapełnione i są te pomysły, to w porządku - to jest najważniejsze. W dzisiejszych czasach, gdy koszykówka - zwłaszcza żeńska - stała się trochę niszową dyscypliną w Polsce, trzeba w dzieciach na nowo zaszczepiać miłość do tej dyscypliny. Fakt, że udało się tak długo utrzymywać na wysokim poziomie i grać w ekstraklasie po części zawdzięcza pani też pewnie wsparciu różnych osób z bliskiego otoczenia. Chciałaby pani komuś szczególnie podziękować? - Wielu ludziom! W Krakowie swego czasu bardzo mi pomógł Łukasz Potępa, a także Jacek Wilczyński, który był masażystą w Wiśle Can-Pack. Pamiętam też, jak ówczesny działacz TS Wisła Piotr Dunin-Suligostowski wierzył we mnie w trakcie tej mojej poważnej kontuzji - w to, że jednak wrócę do pełni formy. Ówczesny prezes Ludwik Miętta-Mikołajewicz też zawsze przychodził i wspierał dobrym słowem. Jestem również wdzięczna wieloletniemu trenerowi Wisły Stefanowi Svitkowi, który mnie bardzo wiele nauczył. Muszę też oczywiście przywołać trenera Dariusza Maciejewskiego, który znał mnie tak naprawdę od dziecka i ukształtował mnie jako koszykarkę. Doceniam pomoc doktora Krzysztofa Kapicy, który "przedłużył" mi możliwość grania w koszykówkę. Zobaczył, jak w młodości miałam zrobioną operację w Austrii i aż ręce mu wtedy opadły. A do tego nasi fizjoterapeuci z Gorzowa, którzy stawiali mnie na nogi, nawet wtedy, gdy już praktycznie nie było na czym stanąć. Jestem szczęściarą i kłaniam się naprawdę nisko wszystkim osobom, które ze mną współpracowały, wszystkich nawet nie jestem w stanie wymienić. Musiały znosić moje humory, czasem pewnie się na mnie denerwowały. Opowiada pani o tych trudnych chwilach, zmaganiach z urazami. A które z tych licznych pięknych momentów najbardziej zapadły pani w pamięć? - Na przykład ten sezon w Wiśle za czasów Jose Ignacio Hernandeza, kiedy grałyśmy praktycznie tylko w szóstkę, a zdobyłyśmy mistrzostwo Polski. Dałyśmy radę, choć było naprawdę ciężko. Srebrny medal z ekipą z Bydgoszczy, pierwsze medale zdobyte ze Ślęzą czy Gorzowem. Pierwszy stres przy okazji debiutu w Eurolidze w Krakowie, kiedy śmiałam się, że jestem najstarszą debiutantką w historii Euroligi. Bardzo się wtedy denerwowałam. Pamiętam, jak potem Jacek Wilczyński wspominał sytuację, kiedy Cristina Ouvina podała mi piłkę i znalazłam się sam na sam z koszem. Stwierdził: "pewnie nie trafi, bo jest tak zestresowana!" Ja też miałam w głowie tylko: "muszę trafić, jak ja tego nie rzucę, to koniec!" Na szczęście wpadło. Wiele mam takich wspomnień. Do tego jeszcze były występy w kadrze Polski, w tym na mistrzostwach Europy. Kibice chyba najchętniej wspominają ten tytuł "Miss Eurobasketu", który pani otrzymała. - To była taka nagroda pocieszenia. Nie przywiązywałam do tego wagi. Nie wiem jakim cudem w ogóle dostałam ten tytuł, bo były lepsze kandydatki (śmiech). Taki tytuł pocieszenia dla organizatora imprezy. Miłe wspomnienie, ale tak naprawdę liczą się medale. Rozmawiała: Justyna Krupa