Dzięki wygranej w Varażdinie z Chorwacją podopieczni trenera Mike'a Taylora drugi raz w historii polskiej koszykówki męskiej wywalczyli awans do finałowego turnieju mistrzostw świata. Przed 52 laty podopieczni trenera Witolda Zagórskiego zagrali w czempionacie globu jako brązowi medaliści mistrzostw Europy w Moskwie w 1965 roku. Dwa lata wcześniej we Wrocławiu wywalczyli srebro, co do dziś jest największym sukcesem polskiej męskiej koszykówki. Piąta lokata w Montevideo to także historyczne osiągnięcie. Turniej w Urugwaju, z udziałem 12 najlepszych drużyn globu, trwał od 27 maja do 10 czerwca. Polacy dali się wyprzedzić tylko Związkowi Radzieckiemu, Jugosławii, Brazylii i USA. - Cieszę się, że moja ukochana dyscyplina się odbudowuje. To historyczne osiągnięcie, bo przecież nie graliśmy na MŚ ponad pół wieku. Zwycięzców w żaden sposób się nie rozlicza. Nieważne, w jakim składzie zagrali Chorwaci, bo to zawsze uznana firma. Każda taka wygrana, tym bardziej na wyjeździe bardzo cieszy - powiedział Rosiński. Wychowanek Noteci Inowrocław wyraził przekonanie, że bardzo źle wpływa na koszykówkę reprezentacyjną fakt niemożliwości dogadania się FIBA z innymi organizacjami, co powoduje brak zwolnień na mecze reprezentacji gwiazd NBA czy zawodników grających w Eurolidze. - To zapewne wypacza w pewien sposób to wszystko. Wszyscy jednak mieli takie same warunki, a to my zakwalifikowaliśmy się do mistrzostw świata i nie ma o czym gadać. Nie chcę oceniać, jaki wynik na tym turnieju będzie dla nas sukcesem. Przyzwoitą rzeczą będzie, jak inni będą nas chwalili za koszykówkę, którą prezentujemy. Wynik i miejsce przy tym awansie będzie drugorzędny. Najistotniejsze jest to, żeby nasi zawodnicy mogli się tam promować, mogli się pokazać - ocenił Rosiński. Stwierdził, że najważniejszą jego zdaniem siłą obecnej reprezentacji jest głębia składu i to, że każdy zawodnik czuje się tej kadrze potrzebny. - To zasługa sztabu szkoleniowego. Dzisiejsza koszykówka jest taka, że nikt nie da rady na pełnej intensywności grać przez 30 minut czy dłużej. Konieczna jest rotacja. Czasami dwa punkty ostatniego zawodnika z ławki decydują o wyniku meczu. Przyznam szczerze, że na początku nie wierzyłem w trenera Taylora, ale zwracam honor i jak to się teraz mówi - pełen szacun. On okazał się bardzo pokornym człowiekiem. Rósł z tą kadrą, uczył się. Często był widywany na różnych konferencjach dla trenerów. Nie lekceważył niczyjego głosu - podkreślił Rosiński. Dodał, że cieszy się także z faktu dołożenia niewielkiej cegiełki do rozwoju kapitana kadry Adama Waczyńskiego, którego miał okazję na początku kariery trenować. - To dodatkowa satysfakcja. Fajne jest to, że każdy zawodnik w naszej lidze może się pokazać i trafić do kadry. Nie jest tak jak kiedyś, że reprezentację opierało się na nazwiskach i tylko wózek mógł spowodować, iż ktoś nie wyjdzie w pierwszej piątce na parkiet. Teraz grają ci, którzy są w formie i tak być powinno - ocenił Rosiński. Życzył dodatkowo swoim młodszym kolegom awansu na igrzyska olimpijskie w najbliższych latach, chociaż ma świadomość, jak trudne to zadanie i wyzwanie. - To piękna przygoda, której ja mogłem doświadczyć. Nie da się jej z niczym innym porównać. Mam nadzieję, że chłopaki będą mogli kiedyś tego doświadczyć - podsumował. W reprezentacji Polski Rosiński grał w latach 1977-81. Wystąpił w 61 spotkaniach, uzyskując 236 pkt. Reprezentował biało-czerwone barwy podczas igrzysk olimpijskich w Moskwie w 1980 r, gdzie drużyna zajęła siódme miejsce. Wynik ten osiągnął także podczas ME w Czechosłowacji w 1981 roku oraz dwa lata wcześniej we Włoszech. Występował m.in. w Wybrzeżu Gdańsk i lidze węgierskiej. Później pracował jako trener, m.in. jeszcze do niedawna wychowywał z powodzeniem kolejne pokolenia koszykarek w Głuchowie w gminie Chełmża (kujawsko-pomorskie). Tomasz Więcławski