Interia: Jak wyglądało codzienne życie koszykarki w latach 80. i 90., gdy ta dyscyplina zmierzała na szczyt popularności? Aldona Patycka: Przytoczę kilka przykładów, które powinny to zobrazować. Zespół składał się z młodszych i starszych graczy. Przeważnie te młodsze musiały przygotować piłki, wodę, przynieść wszystko z szatni. Miało być zapięte na "tip-top". Przechodząc z drugiej ligi z Rzeszowa do Krakowa zdawałam sobie sprawę, że jest to wielki przeskok. Chciałam dorównać najlepszym, tym, które występowały na mojej pozycji - rozgrywającej. Mając wielki szacunek do Haliny Iwaniec mówiłam do niej per "pani". Tak było do momentu, aż zasłużyłam sobie, by mówić do niej po imieniu. W szatni z kolei panowały takie zasady, że młode zazwyczaj siedziały na początku, bardziej doświadczone zawodniczki natomiast miały miejsce w tej dalszej części. Przyjęło się, że awanse na szczeblu kariery wiązały się również ze zmianą miejsca w szatni. Na boisku byłyśmy koleżankami, jednak poza nim panowały ustalone relacje. To był szacunek do ich osiągnięć, dla nas jeszcze nieosiągalnych. Dążyłyśmy do tego, żeby móc tyle wygrywać. Dla mnie wzorem była Halina Iwaniec i przyznam, że na treningu poświęcała mi dużo czasu. To był fajny moment, kiedy mogłam się od kogoś uczyć. Teraz brakuje zawodniczek takiego pokroju, od których można się uczyć, od których młodsze pokolenie mogłoby czerpać. Tego nie ma. My miałyśmy to szczęście, stąd medale, mistrzostwa. W tamtej rzeczywistości politycznej dało się odczuć różnice między realiami polskiego sportu, a tymi zachodnimi? Nie do końca. Ja grałam w Wiśle od 1982 roku. Jako Wisła miałyśmy wiele możliwości. Klub o nas dbał. Wiadomo, że np. przy zakładaniu rodziny nie zawsze każdy miał mieszkanie. Mieszkałyśmy w hotelach, pokojach internatowych, niemniej klub naprawdę o nas dbał. Żeby nie brakowało nam artykułów spożywczych, często niedostępnych na rynku. Miałyśmy tzw. umówione sklepy, gdzie chodziłyśmy i towary wyciągano "spod lady". Tych braków nie odczuwałyśmy tak bardzo. Jako Wisła często wyjeżdżaliśmy. Popularny kierunek stanowiły Włochy. Jeździłyśmy autokarem. Pierwszy wyjazd z kolei to był bus, który się zepsuł i nie mógł wyjechać z tunelu. Halina Kaluta na przykład w ramach wymiany pojechała do Wiednia, a później jeszcze innego austriackiego miasta. Wiedziałyśmy jak to wygląda w innych częściach Europy. Wyjeżdżałyśmy też za wschodnią granicę. Mierzyłyśmy się z Rosjankami i reprezentantkami innych krajów. W większości przypadków takie wyjazdy dotyczyły choćby klubów wojskowych, jak CSKA i tam na kilka dni nas zrzeszano. Potem robiło się już coraz łatwiej. Dzięki Wiśle zwiedziłam praktycznie całą Europę. Startowałyśmy m in. w Pucharze Ronchetti, wówczas o najwyższej randze. Ile razy dziennie się trenowało? Trenowało się dwa razy dziennie. Władze klubu wspierały nas, by każda grała i uczyła się, zdobywała zawód. Pamiętam jak dziś, będąc studentką Akademii Pedagogicznej siedziałam na wykładzie i tylko czekałam z zegarkiem w ręku, żeby się nie przedłużyło, bo miałam tak wszystko ustalone, że jeśli minimalnie się przedłuży to ja nie zdążę na trening. Trener niemile patrzył na jakiekolwiek spóźnienia. Albo nie wpuszczał nas na treningi, albo po treningu musiałyśmy wtedy... o wiele mocniej trenować. A przygotowanie fizyczne?Teraz taki trener ma specjalną nazwę, status. Wtedy współpracował z nami lekkoatleta, albo ktoś związany z lekkoatletyką. Dużą uwagę zwracano na to, abyśmy były mocno przygotowane. Wybiegałyśmy na Kasprowy Wierch, chodziłyśmy po górach. Spotykaliśmy się na zgrupowaniach z przedstawicielami innych dyscyplin, z siatkarzami Huberta Wagnera. Patrzyłyśmy na te pasy z ołowiem... My aż tak nie miałyśmy, ale też nakładano obciążenia, choćby na kostki. Jednak zależne było, kto czego potrzebował. Profesjonalnie podchodzono do tematu. Teraz jest więcej możliwości, technika poszła do przodu... Ale wtedy nie było tylu kontuzji. No więc właśnie. My tą wytrzymałość i przygotowanie motoryczne robiłyśmy w Zakopanem. Jak znosiło się te obciążenia psychiczne? Bo taki wysiłek nie trwał krótko. Miałyśmy limity. Każda je sobie nadawała. Te doświadczone zawodniczki miały narzucane mniejsze obciążenia. Działo się tak z prostej przyczyny. Nikt nie chciał kumulacji urazów. Najprzyjemniej zawsze się schodziło. Wtedy było mnóstwo śmiechu i wygłupiania. Uwielbiałyśmy zgrupowania zimowe. Wtedy kapitalnie można było zjeżdżać na ortalionach, albo brałyśmy worki, którymi wcześniej okładałyśmy stopy. I tak powstały jabłuszka. Byłyśmy kapitalnym zespołem. Każda siebie mobilizowała. Wiedziałyśmy, że damy radę, że jeszcze kawałek. A co można powiedzieć o szkoleniu młodzieżowym? Mogę mówić o swoim przykładzie. Jestem nabytą krakowianką i po tylu latach spędzonych tutaj tak się czuję, a dzieciństwo spędziłam Rzeszowie. Zaczynało się od szkoły podstawowej. W mojej był dyrektor, który jednocześnie prowadził zajęcia z koszykówki i wyłapywał osoby ogólnie sprawne itd. Reprezentując szkołę startowaliśmy we wszystkich konkurencjach. W ten sposób trenerzy mieli przegląd. Widzieli kto do czego się nadawał. Ja po ukończeniu szkoły podstawowej poszłam do liceum sportowego. Wtedy była już stricte koszykówka. Zresztą będąc w ósmej klasie trafiłam już do szerokiej kadry Podkarpacia. Wyjeżdżało się na mistrzostwa Polski i tej młodzieży było naprawdę dużo. Zaczynało się od ogólnego przygotowania, zabaw z piłką. Wprowadzano przeróżne elementy, niekoniecznie związane z basketem, jak skakanki. A z kolei jak uczono niskiej postawy w obronie? Zakładałyśmy wrotki, a wiadomo, że nie można na nich jeździć na wyprostowanych nogach. I gotowe. Zabawa sprawiała, że nieświadomie uczyliśmy się dyscypliny. Przechodząc do Wisły młodzieży było jeszcze więcej. Młodzi ludzie garnęli się do sportu, widzieli wyniki, które faktycznie były. Okazuje się też, że dało się pogodzić sport z życiem rodzinnym, macierzyństwem. Ja dość wcześnie zostałam szczęśliwą mamą i faktycznie pojawił się pewien kłopot. Ja nie byłam z Krakowa, mój małżonek, piłkarz, pochodził z Warszawy. Rodzina sportowa, nie za bardzo mająca kogokolwiek w Krakowie. Wychodzili nam naprzeciw trenerzy i tzw. ciocie, które się moim synem opiekowały. Jak miałam trening synem zajmowała się któraś z pań z recepcji, albo trener Zdzisław Kassyk podczas treningu rzutowego, rano zazwyczaj takie były, jeździł wózkiem wzdłuż boiska z moim małym synem. Do dziś to wspominamy. Marta Starowicz urodziła dwójkę dzieci, Grażyna Seweryn miała syna, a Halina Iwaniec córkę. Śmiałyśmy się, że mamy małe przedszkole. Na zgrupowania jechałyśmy ze swoimi pociechami. Podczas treningu dziećmi zajmowała się opiekunka załatwiona przez klub. Po treningu już normalnie funkcjonowałyśmy jako mamy. Nie było żadnej taryfy ulgowej, trzeba było sobie radzić. Do dziś nasze dzieci się przyjaźnią. Wszelkie ciocie były mile widziane. Dało się wtedy zauważyć, że koszykówka ewoluuje? Staje się bardziej fizyczna?Pamiętając początki w Wiśle, ta koszykówka zupełnie inaczej wyglądała. Kiedyś, to jest moje odczucie, była bardziej widowiskowa. Istniało wiele zagrań pod publikę. Dziś tego się nie spotyka. Nie ma podań za plecami, wykończenia akcji pod ręką, podania po obrocie. Robiło się to dla kibiców. W międzyczasie chyba zapomniano o tym, że to ma być dla oka. Teraz tylko wynik, wynik, wynik. Gdy weszły rzuty za trzy, drużyna mająca strzelca praktycznie wygrywała mecz. Dużą wagę zaczęto przykładać do tego elementu. Basket troszkę stracił na widowiskowości. Te akcje, o których mówiłam, kontry... Wszystko poszło w kierunku siły, masywności. Nie mówię, że nie trenowałyśmy na siłowni, bo też ją miałyśmy, ale była lżejsza. Mnie brakuje widowiskowości, oklaskiwania akcji z trybun. Miałyśmy swoich wielbicieli, którzy potrafili z kwiatami lub czekoladkami przyjść do szatni. Byli też bardziej złośliwi. Jak wyrzucałyśmy piłkę to obrywałyśmy po uszach, jednak to mobilizowało. Uważam też, że zaniechano wyszkolenia indywidualnego. Pojedynczych kroków, ruchów. Nie rozmawia się o tym. Jest gra zabawa, a jak jesteś mocniejszy to się przepchasz i rzucisz kosz. Tymczasem koszykówka jest dla ludzi inteligentnych. Możesz być słabszy fizyczne, a dużo widzieć. Ale tzw. ułańskiej fantazji nie ma. Czy prawdą jest, że gracze z tamtych lat cechowali się wyższym poziomem wytrwałości? Na pewno każda znała swoje miejsce w szeregu. Też nie zawsze wygrywałyśmy. Pamiętam, gdy przegrałyśmy mistrzostwo Polski z ŁKS-em Łódź, po moim złym podaniu, złym wyborze. Nawet mając styczność z tamtymi zawodniczkami, spotykając się w rozgrywkach Maxibasketu, rozgrywająca Ludka Janowska przypomina mi tamtą sytuację. To mi trochę ciążyło na serduchu, ale były też mecze, gdzie ja decydowałam o zwycięstwie. Po przechwycie, szarpaniu w obronie. Kiedyś powiedziano mi, że jestem taki sreberkiem. Jak nie wiadomo kogo posłać, to trzeba wybrać Patycką. Włącznie z tym, że nawet z mierzącą 218 cm wzrostu Małgosią Dydek mam zdjęcie podczas skakania do piłki "spornej". Przedziwny widok i śmiech. Kto wygrał? Pytanie retoryczne. Niemniej brakuje czasu na spokojną pracę szkoleniową, technikę indywidualną. Wydaje mi się, że byłyśmy bardziej zaawansowanie technicznie niż obecne ekipy. To rzuca się w oczy. Nawet kwestia podań, dokonywanych wyborów. Nas uczono, że do wysokich zawodników podaje się inaczej. Odpowiednio się ustawia. Brakuje też większej palety rzutów, elementów ułatwiających grę 1 na 1. To powinno się robić od najmłodszego narybku. Z roku na rok robić postępy. Obserwując wydarzenia podobne do nadchodzącego Mecz Legend da się zauważyć jedno - nieprawdopodobne zaangażowanie uczestników. Zawsze powtarzam, że chciałaby dusza do raju. Nie zawsze zdrowie na to pozwala. Jednak gdyby umiejętności brakowało, to w Maxibaskecie nie mogłybyśmy pochwalić się sukcesami. Spotykamy się wtedy z różnymi krajami świata. I nagle ekipa U 40 czy U 50 zdobywa medale, wygrywa z Brazylijkami, Hiszpankami, Amerykankami. A przecież wtedy poziom był bardzo wysoki. Wiadomo, że jesteśmy narażone na kontuzje, ale łączy nas pasja, miłość do koszykówki, chęć spotykania się z ludźmi. Na boisku nie ma przyjaciół, lecz poza nim jesteśmy wspaniałymi ludźmi, którzy się przyjaźnią, lubią się bawić, śmiać. To jest kontynuowane, a koszykówka stanowi dodatek do tego wszystkiego. Co jest najpiękniejsze? Że na jedno hasło - gramy, jest wielki odzew. Jesteście aktualnymi wicemistrzyniami świata! Nie zapomnę ostatniego meczu, który grałyśmy. Przeciwniczki miały do tych mistrzostw specjalne przygotowania, a nie jest łatwo w tym wieku poświęcić się, wygospodarować czas na taki cykl. A my dawałyśmy sobie radę. Rozmawiał: Adam Popek