Pacesas trzeci raz z rzędu zdobył tytuł jako szkoleniowiec klubu z Trójmiasta. Wcześniejsze wywalczył na boisku w barwach Śląska Wrocław (2002), Anwilu Włocławek (2003) oraz Prokomu (2004-2007). Wywalczył pan dziewiąty tytuł mistrzowski. Złoto weszło panu w krew. Czy z tego powodu czuje się pan w jakimś stopniu Polakiem? Tomas Pacesas: - Nie, jestem stuprocentowym Litwinem. Choć, gdy miałem kilka lat uczyłem się języka polskiego, oglądając na dobranoc Misia Uszatka. Mieszkałem niedaleko granicy, więc zasięg był dobry. Często ludzie "łapią" mnie na tym, że o klubie, Polsce mówię "nasz", "my". Jak widać utożsamiam się z waszym krajem. Interesuję się nie tylko koszykówką, ale polityką, historią, wspólnymi dziejami Litwy i Polski. Poznaję je na nowo z polskich książek, w których są interpretowane inaczej niż w mojej ojczyźnie. Jak ocenia pan miniony sezon? Bardziej ceni pan kolejny tytuł mistrzowski czy historyczny ćwierćfinał Euroligi? - Wynik w Eurolidze jest wyjątkowy. Zakończyliśmy sezon na miejscach 5-8, wyprzedzając drużyny z wielkimi budżetami i nazwiskami w składach i trenerskich ławkach: Panathinaikos Ateny, Malagę, Efes Stambuł, Chimki Moskwa. To robi wrażenie. Mistrzostwo to jednak mistrzostwo. Emocje były wielkie. W pracy trenera nie ma mowy o rutynie. Każdy sukces smakuje inaczej. To był najtrudniejszy sezon w pana trenerskiej karierze? - Nie tylko trenerskiej. Razem z meczami towarzyskimi rozegraliśmy 72 spotkania. Prawie jak w NBA. Do tego znacznie więcej podróży, wyjazdów. Pod koniec sezonu mieliśmy w lidze wiele kłopotów - Varda i Harrington stracili formę, Woods grał nierówno, do tego kontuzje Zamojskiego i Burrella. Byliśmy przemęczeni, musieliśmy szukać słabszych punktów rywali, a nie liczyć tylko na przewagę własnych umiejętności indywidualnych. Na szczęcie w finale ważną rolę odegrali Polacy. Przy tak napiętym kalendarzu trudno znaleźć czas dla rodziny, która mieszka na Litwie... - To kwestia przyzwyczajenia. Nie było tak źle. Do domu mam 450 km. Niektórzy polscy koszykarze z mojej drużyny mieli znacznie dalej. Gdy miałem dzień wolnego, wsiadałem w samochód i jechałem do domu, choć na kilka godzin. Żona z dziećmi przyjeżdżała także do Gdyni. Udany sezon w Eurolidze sprawił, że trudno będzie zatrzymać cały skład. Kto zostaje? Kto ma ważny kontrakt? - Zostają wszyscy Polacy, bo mają ważne umowy, no i zrobili duży postęp. Wszyscy. Mam już kontur zespołu. Szczegółów nie jednak zdradzę. Na pewno zaproponujemy nowe umowy Loganowi i Woodsowi, bo nawet nie wypadałoby po takim sezonie postąpić inaczej. Doniesieniami medialnymi o ich wyjeździe nie przejmuję się. To wszystko gierki agentów, choć pewne jest, że nie mamy takich możliwości finansowych, jak kluby np. z Hiszpanii. Jak trzeba będzie to pojadę do USA obserwować ligi letnie, ale rewolucji w składzie nie będzie. Chciałbym zamknąć trzon drużyny do połowy lipca. Jak odpoczywa pan po sezonie? - Biegam, chodzę na siłownię, myślę o składzie na nowy sezon (śmiech). Bez koszykówki mogę wytrzymać trzy, góra cztery dni. Nie mam planów na wakacje. Na pewno spędzę je z rodziną, ale nie wiem jeszcze gdzie. Nie ma jednego wymarzonego miejsca. Już się trochę najeździłem po świecie, grałem w Rosji, Izraelu... Moja mama mieszka w Australii i chciałbym ją odwiedzić, pokazać dzieciom egzotykę, ale nie wiem czy to się uda już w tym roku. Co się zmieniło po przeniesieniu siedziby Asseco Prokomu z Sopotu do Gdyni? - Przecież to ten sam klub. Pod względem organizacyjnym czołówka Europy. To nie tylko moja opinia. Tak mówią wszyscy Amerykanie, którzy do nas przyjeżdżają. W Gdyni jest super atmosfera. Pozyskaliśmy nowego kibica. Mieliśmy największą frekwencję w PLK, w Eurolidze komplety na prawie wszystkich meczach. Czujemy wsparcie miasta, pana prezydenta Wojciecha Szczurka. Mamy wspólne projekty, chcemy m.in. powołać koszykarską szkołę dla ośmio-dwunastoletnich dzieciaków. Rozmawiała: Olga Miriam Przybyłowicz