W marcu ubiegłego roku zastąpił pan na stanowisku szkoleniowca AZS Słoweńca Gaspara Okorna i od razu osiąga sukcesy. Przed rokiem w drugiej fazie sezonu zasadniczego, tzw. "szóstkach", Koszalin wygrał dziewięć z dziesięciu spotkań i awansował do play off, gdzie uległ w ćwierćfinale późniejszemu mistrzowi Turowowi Zgorzelec. Teraz pana drużyna jest wiceliderem Tauron Basket Ligi. Igor Milicić: - Nie chciałem być trenerem. Nie myślałem o tym, gdy byłem koszykarzem. Tak potoczyło się życie. Ale widzę siebie w tym fachu. Czuję satysfakcję z pracy. Już jako asystent wiedziałem, że to jednak jest coś, co mi będzie odpowiadać. Jakie ma pan trenerskie wzorce? - Śledzę pracę wielu szkoleniowców, ale nie mam jedynego trenera - mentora. Pewnie dlatego, że nie planowałem jako zawodnik, że tak potoczy się moja przygoda z koszykówką. Gdy byłem zawodnikiem, największe wrażenie zrobił na mnie Słoweniec Zmago Sagadin, choć bardzo krótko był w Anwilu Włocławek. Szanuję także pracujących w Polsce Andreja Urlepa, Eugeniusza Kijewskiego i Mariusza Karola. Jako szkoleniowiec reaguje pan dużo spokojniej na sytuacje na parkiecie niż jako koszykarz. Zgodzi się pan z taką opinią? - Tak. Jako zawodnik mogłem pokazać emocje, dać się im ponieść, pokazać trochę więcej wariactwa. Jako szkoleniowiec muszę być zrównoważony. Nie chcę pajacować przy linii końcowej i pokazywać, że jestem trenerem. Efekt mojej pracy to wyniki zespołu. Muszę być przykładem dla dwunastu chłopaków. Drugie miejsce w tabeli TBL to maksimum możliwości AZS-u w tym sezonie? - W ogóle nie myślę o tym, że jesteśmy na drugim miejscu w tabeli. A dlaczego nie mamy być na pierwszym? Tak byłoby najlepiej, prawda? Tak naprawdę, mówiąc szczerze, liczy się dla mnie każdy kolejny, najbliższy mecz. Taką filozofię wpajam zawodnikom. Zobaczymy, gdzie nas to doprowadzi. Nie chcę za bardzo wybiegać w przyszłość. Co AZS powinien poprawić, by liczyć się w play off? - Mamy wiele do poprawienia i chcemy polepszyć grę w każdym elemencie. Tak, żeby optymalna forma była na play off, byśmy pokazali w decydującej fazie na co nas stać. Mamy zamknięty budżet, więc nie przewiduję wzmocnień. Każdy ma do spełnienia swoją rolę w zespole, a to oznacza, że są gwiazdy i ci mniej widoczni, pracujący bardziej w cieniu, ale równie ważni dla drużyny. Liderami pana zespołu są doświadczeni gracze: 34-latkowie Qyntel Woods i Dante Swanson, o rok młodszy Szymon Szewczyk i 31-letni Krzysztof Szubarga. Jak pan ich motywuje. Jest pan przecież niewiele od nich starszy? Doświadczeni zawodnicy często grają asekuracyjnie, nie dają z siebie stu procent w obawie o kontuzję, która może zakończyć ich karierę. - Uważam, że jest odwrotnie. Im zawodnik starszy, tym więcej chce zostawić serca na parkiecie. Wie, że jego kariera dobiega końca, więc chce pozostawić jak najlepsze wrażenie. A może się uda zdobyć jeszcze lepszy kontrakt? Cieszę się, że mam chłopaków, którzy chcą walczyć. Nie ukrywam, że to trudne zadanie zmotywować ich na maksa w każdym spotkaniu, ale na razie się udaje. Gwiazdą AZS jest były gracz NBA Woods, który na początku XXI wieku był uznawany za jeden z większych talentów w NBA, ale problemy pozaboiskowe spowodowały, że jego kariera nie potoczyła się tak, jak zakładali fachowcy. Jak pan dotarł do gracza, który znany jest ze specyficznego charakteru? - Trener musi dotrzeć do każdego. Qyntel jest cały czas zawodnikiem z olbrzymim potencjałem i każdy szkoleniowiec starałby się robić wszystko, by korzystać z jego umiejętności. Cieszę się, że w Koszalinie nam się to udaje, a o metodach nie będę mówił. W Pucharze Polski AZS miał wiele problemów kadrowych, m.in. zabrakło kontuzjowanego Szewczyka, który ma problemy z barkiem. Jak długo potrwa jego absencja? - To się okaże w najbliższych dniach, po konsultacjach medycznych. Przechodzi rehabilitację właśnie po to, by później, w decydujących spotkaniach, być gotowym na sto procent. Puchar Polski po wielu latach przerwy powrócił do formuły z udziałem ośmiu ekip. W Gdyni AZS pokonał w ćwierćfinale Trefl Sopot 79:72, ale w półfinale przegrał z późniejszym triumfatorem Stelmetem Zielona Góra 65:87. Czy taka formuła rozgrywek, czterodniowy maraton w trakcie sezonu, jest atrakcyjna dla klubów? - Sam nie raz zdobywałem puchar w Polsce, ale także w Chorwacji, Belgii i nawet w Kosowie, ale po raz pierwszy spotkałem się z trzydniową formułą, choć tak samo gra się na przykład w Hiszpanii. To był wymagający turniej, dobry sprawdzian formy. Fajnym pomysłem jest to, że w jednym miejscu rywalizują najlepsze zespoły. Dla kibiców to atrakcja. Jasne jest, że taka formuła preferuje drużyny, które mają więcej graczy w rotacji. My akurat mieliśmy kłopoty zdrowotne. Jak patrzy pan na szkolenie młodzieży w Polsce,, mając przecież porównanie z rodzinną Chorwacją? - Porównanie nie wypada dobrze dla Polski. Mam trzech synów w wieku 12, 8 i 6 lat, więc temat ten jest mi bardzo bliski. Trudno było im znaleźć miejsce, w którym mogliby grać w koszykówkę. Myślę, że szkolenie młodzieży w Polsce to wielki mankament całego systemu przygotowania młodych do profesjonalnej kariery. A szkoda, bo jest tu potencjał. W Chorwacji dzieci od najmłodszych lat mają kontakt ze sportem, nie tylko koszykówką. W wieku 6-7 lat rozpoczynają prawdziwe treningi. Inne jest po prostu nastawienie do sportu, są też odpowiedni fachowcy, którzy potrafią młodym wpoić etos pracy od najmłodszych lat.