PGE Turów pokonał dwukrotnie Stelmet w pierwszym etapie i dzięki temu jest liderem tabeli przed drugą fazą. Czy zespół ze Zgorzelca jest zatem faworytem w walce o mistrzostwo? Filip Dylewicz: O rundzie zasadniczej za dwa miesiące nikt nie będzie pamiętał. Dwie wygrane dają nam przewagę psychologiczną, ale prawdziwe granie dopiero przed nami. Formę szykujemy na play off, pamiętając, że przed rokiem także PGE Turów był pierwszy, a w finale Stelmet zdominował rywalizację. Wierzę, że z powracającymi do formy Michałem Chylińskim i Łukaszem Wiśniewskim uda nam się tym razem. Jak pan ocenia siłę innych zespołów, poziom rozgrywek Tauron Basket Ligi? - Trefl Sopot prowadzony przez Dariusa Maskoliunasa, z którym grałem, to dla mnie największa pozytywna niespodzianka. Można być pewnym, że Czarni Słupsk z trenerem Andrejem Urlepem nie powiedzieli ostatniego słowa, choć po bardzo dobrym początku ostatnio przeżywają gorsze chwile. Podobnie Anwil Włocławek, na formę którego wpływ mają kłopoty finansowe. Największym problemem ligi jest to, że kibice nie mogą się utożsamiać z drużynami, bo mało w nich Polaków, a dużo zagranicznych koszykarzy. Kiedyś byli Wójcik, Tomczyk, Zieliński. Naprawdę wielu zagranicznych koszykarzy wcale nie prezentuje wyższego poziomu niż rodzimi gracze. Po blisko 15 latach gry w Treflu Sopot z kilkumiesięczną przerwą na występy w Pruszkowie i sezon w lidze włoskiej zdecydował się pan na opuszczenie trójmiejskiego klubu. Jest pan zadowolony z decyzji? - Nie ukrywam, że decyzja o przeprowadzce do Zgorzelca była dla mnie wyzwaniem, któremu towarzyszyła większa ciekawość niż niepokój. To niewątpliwe nowe przeżycie. Mówiąc szczerze jestem mile zaskoczony nie tylko poziomem sportowym, ale i atmosferą wokół dyscypliny. W Zgorzelcu koszykówka jest na pierwszym miejscu w sercach kibiców. Fani utożsamiają się z zespołem. W Trójmieście musieliśmy się tą sympatią dzielić z piłkarzami, koszykarkami. Czuje się tu bardzo dobrze. Mentalnie przyzwyczaiłem się już nawet do długich podróży na mecze ligowe. W Sopocie był pan liderem, a jaka jest pana rola w PGE Turów? - Jestem istotnym ogniwem zespołu. Wiem, że trener wierzy w moje umiejętności. Świadczy o tym fakt, że w każdym spotkaniu przebywam na parkiecie około 30 minut. W porównaniu do minionego sezonu mam o dwa punkty niższą średnią zdobycz punktową. Na pewno gra mi się łatwiej w ataku, bo nie jestem jedyną opcją w ofensywie. Mamy kilku koszykarzy, którzy zdobywają punkty, m.in. Damiana Kuliga i J.P. Prince'a. Mamy zbilansowany skład i to jest nasza siła.Jak ocenia pan występy drużyny w Zjednoczonej Lidze VTB? - Po raz drugi nie udało się awansować do play off, ale zabrakło naprawdę niewiele - doznaliśmy pechowej porażki ostatnio z Jenisejem. Wygraliśmy więcej spotkań niż PGE we wszystkich występach pucharowych. Rywalizacja z tak mocnymi ekipami to zawsze jest plus. Mieliśmy kilka meczów na dobrym poziomie i to jest pozytywny sygnał, dobry prognostyk na dalszą część sezonu.