PAP: To pierwszy medal Śląska Wrocław, 17-krotnego mistrza Polski, od 2008 roku. Pana zespół pokonał wicelidera po sezonie zasadniczym Legię Warszawa 2-1, wygrywając ostatni mecz po dogrywce 86:85 i to po rzucie w ostatniej sekundzie. Czuje się Pan jak bohater? Oliver Vidin: - Nie, to przecież moja praca... Od ośmiu lat, nie licząc minionego sezonu, przerwanego w polskiej lidze z powodu pandemii, zdobywałem medale na Słowacji i w Finlandii. Świętowałem sukces Śląska może 15 minut. Dłużej cieszyli się w klubie, koszykarze, ale oczywiście medal to medal i daje satysfakcję. W trakcie sezonu mówił Pan jednak, że Śląsk walczyć będzie o mistrzostwo... - Taki był mój osobisty cel, bo w klubie na początku sezonu postawiono mi zadanie: awans do pierwszej czwórki. Myślę, że gdybyśmy nie grali w półfinale z Zastalem (Śląsk przegrał po równych spotkaniach 0-3), to walczylibyśmy o złoto. Trudno nam było złapać odpowiedni rytm w play off przez wcześniejsze kontuzje, m.in. Bena McCauleya czy Ivana Ramljaka, zmieniono też zasady gry w play off - mam na myśli grę w "bańce" w Ostrowie. To wszystko miało znaczenie. Prowadził pan czołowe zespoły w ligach fińskiej i słowackiej. Jak na tym tle wygląda poziom Polskiej Ligi Koszykówki? - Poziom jest tu wyższy z prostej przyczyny - w Polsce jest w lidze 16 zespołów, z których 13-14 walczy o play off. Na Słowacji czy Finlandii są trzy, cztery mocne drużyny, które na pewno nie miałyby problemów z grą w play off w Energa Basket Lidze, ale reszta jest znacznie słabsza. Czy to jedyna różnica? Jak ocenia pan koszykarzy występujących nad Wisłą? - Tu jest druga różnica. Krajowi zawodnicy w Polsce są lepsi niż Słowacy, ale prezentują poziom porównywalny z Finami. Natomiast w Finlandii, w porównaniu do Polski, jest zdecydowanie mniej dobrych zagranicznych koszykarzy, a to wpływa na poziomo ligi. Klasowi zawodnicy są tylko w tych fińskich drużynach, które grają w europejskich pucharach. Finlandia to bardzo sportowy kraj, hale są pełne na meczach nie tylko koszykówki. A na Słowacji od 10 lat brak inwestycji w sport, nie tylko w moją dyscyplinę. Po dwóch latach spędzonych w Polsce mówi pan znakomicie w naszym języku. Po fińsku też się pan nauczył? Słyszałam, że jest pan poliglotą. - Fiński język rozumiem, ale nie mówię, bo wszyscy w Finlandii rozmawiają po angielsku. Tak, mam talent do języków. Mówię po polski, czesku, słowacku, macedońsku, bo urodziłem się w Skopje, oczywiście po serbsku i po angielsku. Francuskiego uczyłem się w szkole. Rozumiem po niemiecku, włosku i hiszpańsku. Zawsze się uczę tylko +ze słyszenia+, bo nie mam czasu na lekcje. Kiedy usłyszę nowy wyraz, to od razu pytam: a co to znaczy? Skończył się panu kontrakt ze Śląskiem i co dalej? Zostaje pan w Polsce? - Nie wiem. Mam propozycję ze Śląska, ale czekam na spokojnie na inne oferty. Priorytetem jest to, by klub grał w europejskich pucharach - lidze VTB albo Pucharze Europy. Oczywiście ważny będzie budżet, wizja klubu, w końcu warunki, jakie otrzymam. Myślę, że w maju, najdalej na początku czerwca, podejmę decyzję. Jak rozpoczynał pan przygodę z koszykówką, najbardziej popularnym sportem w byłej Jugosławii? - W wieku dziewięciu lat, ale nie miałem warunków i talentu, by zostać koszykarzem, więc stwierdziłem, że chcę być trenerem. Miałem wówczas 17 lat. Szybko się uczyłem, pracowałem w klubie z młodzieżą i to zostało zauważone. W wieku 22 lat zostałem najmłodszym trenerem asystentem młodzieżowej reprezentacji Jugosławii - w 1999 r. zdobyliśmy z kadetami złoto mistrzostw Europy. I od razu jako nastolatek wiedział pan, że fach trenerski to pana powołanie? - Jako młody chłopak, a nawet dzieciak, byłem dobrym organizatorem - wychodziło mi wszystko, za co się zabrałem. Trener musi być dobrym organizatorem. Rodzice nie byli zadowoleni z wyboru... Jaką przyszłość widzieli dla pana? - Miałem być chirurgiem, jak mój ojciec. Studiowałem medycynę cztery lata i na dwa lata przed zakończeniem nauki zrezygnowałem. W rodzinie nie byli zadowoleni... Na studia medyczne poszedłem właśnie bardziej dla rodziców, choć trzeba powiedzieć, że moja szkoła średnia także miała profil medyczny - jestem technikiem fizjoterapeutą. Rzucił pan prestiżowe studia medycyny w Belgradzie i zapisał się na kurs trenerski? - Wiedziałem, że chcę być trenerem i już. To nie był kurs, to były czteroletnie studia, także w Belgradzie w College of Coaching. To specjalna szkoła trenerska dla przyszłych szkoleniowców różnych dyscyplin. Nie była to nauka wyłącznie taktyki - mieliśmy zajęcia z anatomii, psychologii sportu, zarządzania czy komunikacji medialnej. To już teraz rozumiem skąd to pana opanowanie na konferencjach prasowych, szczególnie po przegranych meczach, gdy padają niewygodne pytania... - Jak widać studia się przydały. Pracując poza Serbią muszę być lepszy dwa razy od trenerów krajowych i cały czas to udowadniać w każdym spotkaniu, w każdym sezonie. Gdzie chciałby pan pracować w przyszłości, w konkretnym klubie czy lidze? - Na pewno chcę się rozwijać. Polska liga stoi naprawdę na dobrym poziomie sportowym i marketingowym. To, co się tu dzieje śledzą w Niemczech, Francji, Włoszech. Traktuję pobyt w Polsce, pracę ze Śląskiem jako trampolinę, z której mogę +odbić się+ wyżej, do rozgrywek we Francji, Włoszech, czy innych lig. Rozmawiała Olga Miriam Przybyłowicz