Trafił pan do Polski ponad ćwierć wieku temu. Jak do tego doszło? Teodor Mołłow: - Zadecydowała polityka, sprawy rodzinne i zawodowe. Moja rodzina prawie cała, za wyjątkiem ojca, została zabita przez komunistów bułgarskich. Byliśmy na cenzurowanym. Jako trener reprezentacji Bułgarii miałem wiele nieprzyjemnych sytuacji. Nie dostawałem paszportu, a jak mi dawali, to za granicą chodzili za mną tajniacy. Nie pojechałem m.in. na staż do Phoenix, a na moje miejsce poleciał jakiś aparatczyk. To było upokarzające. Moja żona jest Polką, studiowała w Sofii i kiedy u was wybuchła Solidarność, zaczęto ją wzywać na przesłuchania, podejrzewając, że jest szpiegiem opozycji. Wtedy powiedziałem: "dość". I wyjechał pan legalnie? - Oczywiście, że nie. Byliśmy na turnieju w Polsce. Drużyna wróciła do Bułgarii, a ja zostałem. Wcześniej do rodziców w Wałbrzychu wyjechała żona z trzyletnim synem. Miałem kontakty koszykarskie z przyjaciółmi z Górnika, kilka razy otrzymywałem propozycje pracy i w końcu się zdecydowałem. Wałbrzych i Dolny Śląsk to dla mnie druga ojczyzna. Pamięta pan swój pierwszy mecz ligowy? - Nigdy nie zapomnę tego spotkania. 1 listopada 1986 roku w Wałbrzychu - Górnik kontra Wisła Kraków. Wówczas to były kluby-potęgi. Pierwszym trenerem był Janusz Lewandowski, wspaniały człowiek i szkoleniowiec, a ja asystentem. Rozpoczęliśmy od prowadzenia 18:0. Trener rywali wziął czas, a nasi koszykarze powiedzieli: trenerze to, co robimy, jest dla pana. To był mój drugi dzień w Wałbrzychu. Potem przez dziesięć lat byłem wierny Górnikowi. Dekada w tym klubie to... - Wspaniali ludzie, sukcesy, wspomnienia. Same superlatywy. Niestety skończyło się, gdy upadła kopalnia, dzięki której klub był czołową drużyna w Polsce. Z drugiej strony zakończenie takiego systemu finansowania sportu wiązał się ze zmianą ustroju i upadkiem komunizmu. A na to czekałem w Polsce i w Bułgarii. Powiedział pan kiedyś, że jest koszykówka i koszykówka kobiet. Czy to nie deprecjonowanie rywalizacji płci pięknej? - Nie, to po prostu fakt. W koszykówkę grają na świecie tylko dwie drużyny kobiet: USA i Australia. Ich zawodniczki mają możliwości i warunki fizyczne. Taki podział to jednak nie tylko sprawa umiejętności, ale i psychologia. Przepaść w tym drugim elemencie między męskimi i żeńskimi drużynami jest ogromna. U pań są trzy, cztery grupy wewnątrz zespołu, ich skład co chwila się zmienia. Nie sposób nad tym zapanować. To jest czasami koszmar. Trener musi być magikiem i wiedzieć, kiedy symbolicznie przymknąć oko i czekać, a kiedy uderzyć ręką w stół. Ale od czterech lat pracuje pan z kobietami w MKK Siedlce. W tym roku zespół ten jako beniaminek ekstraklasy zajął siódme miejsce. Jak pan ocenia ten wynik? - Kiedy dostałem propozycję z Siedlec, pomyślałem, że mam już tyle lat, iż czas odpocząć, a nie próbować jeszcze raz od zera. Ale adrenalina została uruchomiona i później tylko rosła. Trenerka jest jak narkotyk. Obiecałem władzom klubu, że potrzebuję trzech lat, by wejść do ekstraklasy. Gdy awansowaliśmy, powiedziałem, że jak będzie godny budżet, to zagramy w play off. Godnego budżetu nie było, a udział play off - tak. Miniony sezon to sukces MKK i miasta. Co dalej z koszykówką w Siedlcach, jedyną drużyną z Mazowsza w najwyższej klasie rozgrywkowej? - Czekam na odpowiedni budżet. Osiągnąłem już dość dużo w koszykówce, w Polsce. Bawi mnie ambitne zadanie, cel, wygrywanie z najlepszymi, sukcesy, a nie tylko trwanie czy gra w ogonie. Jeśli będę miał zagwarantowane finanse, zbuduję zespół, który powalczy z czołówką ekstraklasy. Był pan koszykarzem i bardzo szybko, już w wieku 30 lat, został pan szkoleniowcem. Jak do tego doszło? - Po mistrzostwach Europy w 1977 roku miałem alternatywę - operacja kolana i pachwiny albo koniec kariery. Wtedy nie było artroskopii. Pomyślałem, że mam prawie 30 lat i zanim wrócę do zdrowia po rehabilitacji, będę miał 32. Nie opłaca się. I po czterech tygodniach od zakończenia kariery zostałem szkoleniowcem swojej drużyny. Przejąłem zespół, który pod wodzą poprzedniego trenera przegrał osiem meczów. To był trudny, straszny sezon. Chyba nie jest łatwo być trenerem dla niedawnych kolegów? - To prawda. Chodziliśmy na dyskoteki, podrywaliśmy razem dziewczyny. A tu zmiana o 180 stopni. Koledzy byli u mnie spaleni, bo znałem ich wszystkie słabości. W nowej roli pomogło mi to, że od 12. roku życia byłem kapitanem. Przyzwyczaiłem się do kierowania innymi. Po czterech latach zacząłem prowadzić reprezentację Bułgarii. Kolejna masakra, bo w kadrze 12 z 15 zawodników było dawnymi kolegami. Moim atutem jest to, że lepiej rozumiem koszykarzy niż szkoleniowcy, którzy sami nie grali. Wiem, co czują po 25-dniowym katorżniczym treningu, gdy stoją na linii rzutów wolnych w ostatniej sekundzie i od nich zależy wynik. Mówiłem: myślcie pozytywnie, o tym, jak was będą nosić rękach, gdy wygracie, a nie o tym, co będzie, gdy spudłujecie. Jako trener zawsze się pan denerwuje przy linii bocznej, niezależnie od tego, czy zespół wygrywa, czy nie ma szans na sukces, bo rywal jest mocniejszy. - Taki jestem. Nigdy się nie poddaję i walczę do końca. W bułgarskiej lidze mówiono, że pies, który ugryzł Mołłowa, stracił zęby. Cechy charakteru ukształtowałem w rodzinnym domu. Pamiętam ojca, który instruował brata i mnie, jak mamy układać wieczorem ubrania, w której walizce są najbardziej potrzebne rzeczy, a w której dodatkowe. Słyszeliśmy co wieczór: jeśli po mnie przyjdą (służby specjalne - red.), by zabrać do obozu pracy, musicie być spakowani i gotowi do wyjścia w ciągu trzech minut. W Polsce spotkał pan wybitnych zawodników. Kto zapisał się w pana pamięci najbardziej? - Było wielu wspaniałych graczy, nie ma tu miejsca na wymienienie wszystkich. Powiem tylko o kapitanach: Tadek Reschke i Stanisław Kiełbik w Górniku, a potem "Mario" Bacik, Piotr Karolak, Andrzej Adamek i Krzysiek Mila. Była między nami nić porozumienia - oni wiedzieli, co mogą, a czego nie. Trener musi wychować sobie zawodników tak, by mieli świadomość, kiedy możemy sobie pozwolić na demokrację, ale i do kogo należy decydujący głos. Wielkanoc świętuje pan po bułgarsku, czy już po polsku? - Obchodzę ją dwa razy, bo między kalendarzem świąt w Polsce i Bułgarii są zazwyczaj dwa-cztery tygodnie różnicy w zależności od roku. Potrawy świąteczne są podobne: w obydwu tradycjach podstawa to jajka. Typowe wielkanocne jedzenie w kuchni bułgarskiej to pieczona jagnięcina oraz zapiekanka z podrobów jagnięcych. Bez nich, podobnie jak ciasta drożdżowego z makiem lub orzechami - zwanego kozunak, nie ma bułgarskiej Wielkiej Nocy. Nie myślał pan o powrocie do ojczyzny? - Syn miał trzy lata, gdy przyjechaliśmy, skończył tu szkoły, studia, ma pracę, dom pod Warszawą. W Wałbrzychu urodziła się córka, obecnie studentka i zawodniczka MKK. Nie mogłem wywrócić ich życia do góry nogami. Do Bułgarii powrócę najprawdopodobniej jak powieszę na kołku buty i gwizdek na kołku. W Sofii wykańczam niewielkie 53-metrowe mieszkanie w apartamentowcu, ale chcę je zamienić na jakieś przytulne miejsce nad morzem. Kocham bułgarski klimat, owoce morza, warzywa, kuchnię, wino. Bardzo mi tego brakuje. Choć tam został mi tylko brat, to myślę, że warto przeżyć kilka lat, które mi zostały, tak, jak zawsze sobie wymarzyłem. Rozmawiała: Olga Miriam Przybyłowicz