Co czyni Paryż - Roubaix tak wyjątkowym? Przede wszystkim fakt, że często jest po prostu... walką o przetrwanie. Wąskie, skrajnie wyboiste drogi sprawiają, że bardzo łatwo jest o defekty, upadki, a co za tym idzie - kontuzje. W trudnych warunkach nie radzą sobie nawet wozy techniczne, czego przykład mieliśmy przed rokiem, podczas juniorskiej edycji, gdy jeden z nich... ześlizgnął się z mokrej, brukowanej drogi i wpadł do rowu. Obok wielkiej mocy i wytrzymałości, by osiągnąć sukces potrzebne jest również szczęście. Cóż bowiem z tego, że na starcie stanie doskonale przygotowany zawodnik, skoro na jednym z sektorów "kocich łbów" ktoś przed nim wywinie orła, pociągając go za sobą? Paryż - Roubaix. Wyścig z historią w tle Wobec powyższego nie będzie zbyt zaskakującym fakt, że wyścig nosi przydomek "Piekło Północy". Nie wziął się on jednak od trudności zmagań (o czym wielu jest mylnie przekonanych). Przylgnął do rywalizacji dopiero po I wojnie światowej. Północna Francja, gdzie się odbywa, była terenem zaciętych walk pozycyjnych, a bezpośrednie okolice Roubaix przypominały pustkowia. "Powietrze cuchnęło wyziewami z rozerwanych kanałów i gnijącym bydłem. Drzewa, które powinny niecierpliwie wyczekiwać wiosny, zamiast tego były jedynie czarnymi pniami, a nieliczne, poskręcane gałęzie wznosiły się ku niebu jak ramiona umierającego człowieka. Wszędzie było błoto. Nie było na to lepszego określenia, niż piekło" - opisywał swego czasu magazyn "Procycling". Henri Pelissier, zwycięzca pierwszej, powojennej edycji nazwał zmagania "pielgrzymką", mając na uwadze fakt, ile walki pochłonęły ofiar. W obecnych, szczęśliwie spokojniejszych czasach bardziej adekwatny jest jednak cytat dziennikarza, Guy'a Lagorce'a, który stwierdził, że Paryż - Roubaix "zaczyna się jak impreza, a kończy jak zły sen". Trudno się nie zgodzić - ponad 250 kilometrów walki (z czego ponad 1/5 po brukach) sprawia, że na finiszu kolarzy boli dosłownie każdy element ciała. Często, gdy padną na finiszu, nie są w stanie podnieść się przez długie minuty, wycieńczeni rywalizacją. To właśnie wielka skala trudności sprawia, że zwycięstwo na welodromie (gdzie ulokowana jest meta) cieszy się tak wielkim prestiżem. W tym roku wyścig ma zdecydowanego faworyta w postaci Mathieu van der Poela. Holender, który do świata szosy trafił z kolarstwa przełajowego (czyż można się zatem dziwić jego smykałce do bruków?) w ubiegłym roku, debiutując zajął trzecie miejsce. Na ostatnich metrach przegrał z Włochem, Sonnym Colbrellim oraz Belgiem, Florianem Vermeerschem. Pierwszego z wymienionych na starcie zabraknie - z powodu kłopotów z sercem zmuszony został do przerwania kariery i nie wiadomo, czy w ogóle wróci na rower. Drugi na starcie się pojawi, ale nie będzie prawdopodobnie najgroźniejszym rywalem wnuka legendarnego Raymonda Poulidora. Grono kolarzy, chcących pokrzyżować mu szyki jest bowiem bardzo liczne, a znaleźć w nim można też... Michała Kwiatkowskiego. Polaka wśród tych, którzy mogą namieszać w Paryż - Roubaix jeszcze tydzień temu nikt by nie umieszczał, ale kapitalna postawa, zwieńczona triumfem w Amstel Gold Race sprawiła, że przebojem wdarł się do grona kandydatów. Nasz mistrz świata z Ponferrady będzie mocnym ogniwem Ineos Grenadiers, ale jednocześnie - trudno przypisać mu rolę zdecydowanego lidera. Liczyć mogą się też Filippo Ganna czy Dylan van Baarle. On sam przed wyścigiem nie stawia sobie wygórowanych celów. Podczas konferencji poprzedzającej rywalizację stwierdził, że podejdzie do niego "z czystą kartą". Jednocześnie, "Kwiato" zadeklarował, że start w "Piekle Północy" będzie dla niego rywalizacją w stylu "jakby miało nie być jutra" - ekscytującym, jednodniowym wyścigiem, gdzie nie ma mowy o oszczędzaniu się i wyczekiwaniu na okazje do ataków. Oby niosło go to na czele stawki jak najdłużej. Najlepiej - do samego welodromu w Roubaix. I oby był w stanie pokonać na nim rywali. Paryż - Roubaix rozpocznie się w niedzielę o godzinie 11:00. Finisz nastąpi najwcześniej tuż po godzinie 17:00, z maksymalnie 30-minutowym poślizgiem.