W katastrofie Tu-134 nieopodal bułgarskiej wsi Gabare, do jakiej doszło 16 marca 1978 roku, zginęło 39 Polaków, w tym także reprezentacja Polski w kolarstwie torowym. Do dziś to, co wydarzyło się wówczas na bułgarskim niebie, owiane jest tajemnicą. Mało tego. Dokumenty dotyczące wypadku Tupolewa zostały utajnione przez bułgarskie władze. Klauzula tajności obowiązuje do 2041 roku. Zginęło wówczas ponad 70 osób. W tym pięciu polskich kolarzy: Tadeusz Włodarczyk, Witold Stachowiak, Marek Kolasa, Krzysztof Otocki i Jacek Zdaniuk. Oszukał przeznaczenie Tylko zbieg okoliczności sprawił, że do samolotu nie wsiadł 18-letni wówczas Sylwester Pokropek. Dla niego zabrakło biletu lotniczego, bo wcześniej do Polski został wezwany masażysta drużyny i to jemu - w drodze wyjątku - oddano jeden z nich, który był przewidziany dla zawodników. Jak się okazało, to uratowało mu życie. Można nawet powiedzieć, że w ten sposób oszukał przeznaczenie. - Może trochę tak jest. Przyznam jednak, że niechętnie do tego wracam, bo od razu ściska mnie w gardle. I to mimo tego, że od tych wydarzeń upłynęło 45 lat - zaznaczył Pokropek w rozmowie z Interia Sport. Wokół tego tragicznego wypadku narosło wiele historii. Mowa była chociażby o zgubionym kluczu po imprezie. - Tak naprawdę ten klucz nie został zgubiony. Po prostu zostawiliśmy go na stołówce. Mieszkaliśmy tak po dwóch w pokojach. Ja akurat byłem w nim razem z Jackiem Zdaniukiem, bo on też był z Warszawy, a konkretnie z Legii. Wróciłem po ten klucz, a w tym czasie ustalano, jak wracamy do Polski. Nawet nie wiem, czy było jakieś losowanie, czy po prostu wrobili mnie w to, bym wracał z trenerem do kraju samochodem, bo akurat nie było mnie na tym spotkaniu. Nie wiem tego dokładnie, ale jestem im wdzięczny za to, bo dzięki temu przeżyłem - opowiadał Pokropek. Kiedy koledzy szykowali się do powrotu do Polski samolotem, on wraz z trenerem Jerzym Kupczakiem ruszał syrenką do kraju. - I kostucha też za nami szła. Obaj usnęliśmy bowiem w czasie drogi w samochodzie. To było chyba gdzieś na Węgrzech. Jechaliśmy lewą stroną drogi prosto w rów. Obudziliśmy się, kiedy zaczęło telepać samochodem. Nigdzie nam się nie spieszyło, ale kiedy człowiek wraca do domu, to zawsze go coś gna. W końcu stanęliśmy na krótką drzemkę, a i tak przespaliśmy ponad dwie godziny. Jakby tego było mało, to już w Polsce urwała nam się linka gazu - dodawał. Ojciec myślał, że Sylwester Pokropek zginął w katastrofie Prawdziwy szok przeżył jednak ojciec Pokropka. Ruszył po syna na lotnisko na Okęciu. Oczekiwanie na samolot jednak przedłużało się. W końcu podano informację, że doszło do katastrofy. - Ostatnio rozmawiałem o tym z ojcem. On nawet nie wiedział, jak wtedy dojechał do domu, bo był przekonany, że zginąłem w tej katastrofie. Po drodze nie patrzył nawet na światła na drodze, tylko jechał bezmyślnie na Pragę, gdzie mieszkaliśmy, a to był spory kawałek. Kiedy wszedł do domu, to nawet nie zauważył, że w nim jestem. W takim był szoku - mówił Pokropek. Rower towarzyszył mu od dziecka, sam Stanisław Królak go nagradzał Na rower wsiadł już jako małe dziecko. U niego to była tradycja rodzinna, bo ścigali się dziadkowie, ale też ojciec i wujek. Zresztą ten ostatni był nawet trenerem w klubie Orzeł Warszawa, do którego mały Sylwek zawitał w wieku kilkunastu lat. - Dostałem nawet od niego rower Albatros. Wprawdzie to był złom, ale na początek wystarczało - śmiał się. Pokropek miał niecałe siedem lat, kiedy wystąpił w swoim pierwszym wyścigu. - To był Dzień Dziecka. Jechałem na rowerze Bobo na Placu Defilad pod Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie. Wygrałem wówczas dwa wyścigi, za które dostałem papierowy medal. Dopiero potem dowiedziałem się, że jednym z tych, którzy mi go wręczali był znakomity polski kolarz Stanisław Królak - opowiadał 63-letni dziś Pokropek. Ojciec zauważył, że syn ma smykałkę do kolarstwa. Akurat ruszała budowa toru kolarskiego w Warszawie. - Powiedział wówczas. Podrośniesz, to będziesz tu jeździł. I tak zostało - przyznał. Pokropek, który był zawodnikiem Orła Warszawa, odnosił sukcesy głównie na krajowym podwórku. Jego kariera nie była jednak długa. Ze sportem rozstał się w wieku 22 lat. - Trafiłem do klubu w Łodzi, w którym trochę nawywijałem i tak wylądowałem w wojsku. Rok byłem w inkubatorze, a potem byłem już zwykłym żołnierzem. Kiedy wyszedłem z wojska, to nie było już do czego wracać w sporcie. Nie było niczego. Poza tym założyłem rodzinę i tak rozstałem się ze sportem - powiedział Pokropek, który jednak - od czas do czasu - wciąż wsiada na rower. Robi karierę w reklamie. Gra epizody w filmach i serialach Musiał zatem zadbać o rodzinę i ruszył do pracy. Z zawodu był tokarzem, ale radził sobie zupełnie inaczej. Pracował w firmie polonijnej w branży spożywczej, a konkretnie przy śledziach i łososiach. - Tam dobrze zarabiałem - wtrącił i dodał: - Potem zająłem się handlem. Właściwie całe życie mi na tym zeszło. Pod koniec lat 80. miałem jednak epizod w budowlance w Wiedniu. Teraz, choć ma już 63 lata, to jest w kraju bardziej rozpoznawalny niż w czasach gdy uprawiał sport. Można nawet powiedzieć, że robi prawdziwą karierę. Ma jednak charakterystyczny wygląd i choćby z tego względu jest wykorzystywany w świecie reklamy i filmu. Jego profil można odnaleźć na stronie Agencji aktorskiej Gudejko. - W filmach czy serialach gram rzadziej, ale w reklamach już częściej. I tak od ładnych kilku lat. Namówił mnie do tego szwagier. Zresztą córka też pracowała na planie filmowym. Wiedziałem zatem, czym to się je, choć córka była początkowo przeciwna temu. Postanowiłem jednak spróbować i tak ciągnę ten wózek - powiedział Pokropek. - Bardzo obfity w udział w spotach reklamowych miałem ubiegły rok. Zdarza się, że robimy też materiały za granicę. Ostatnio najczęściej robię za Mikołaja. Skorzystałem z niszy, bo akurat jakiś czas temu brakowało Mikołajów. Nigdy brody nie zapuszczałem, ale postanowiłem spróbować. I przyjęło się. Dzięki temu robię za Mikołaja i to w całkiem fajnych reklamach. Jestem dumny z tego, a wnuki cieszą się, że mają Mikołaja. Poza tym poznaje się fajnych ludzi - śmiał się. Pokropek zagrał też epizod w filmie "Listy do M. 3". Ma na koncie występy w kilku odcinkach serialu "Na Wspólnej". - Nie pcham się do filmu, bo jestem naturszczykiem. Nie lubię się uczyć długich tekstów i dlatego raczej unikam castingów do filmów. Od czasu do czasu jednak trzeba się poświęcić - zakończył były kolarz, który od wielu lat dosiada harleya, ale jeździ nim głównie po ulicach Warszawy. Kiedyś zamarzył o perkusji i sobie ją kupił, ale teraz ta stoi w piwnicy. Teraz marzą mu się wyjazdy kamperem. Głównie po Polsce. Tak naprawdę wygląda dziś życie Dawida Kubackiego i jego żony Marty. "Wracamy do normalności"