Najwięcej zarzutów dotyczy odcinka prowadzącego do mety przy katowickim Spodku. Kolarze jadą z góry z zawrotną prędkością. Dwa lata temu Niemiec Pascal Ackermann finiszował mając na liczniku 84 km na godzinę. Francuz Marc Sarreau mówi w piątkowym wydaniu "L’Equipe", że kiedy upadł w środę za metą wskaźnik na jego liczniku zatrzymał się na 81,7 km na godzinę. - Jest zbyt dużo przypadków śmiertelnych w kolarstwie w ostatnich latach. Trzeba coś zmienić - grzmi na alarm 27-letni kolarz FDJ. Sarreau, który przyjechał, a właściwie upadł za metą zaraz po najbardziej poszkodowanym Fabio Jakobsenie i Dylanie Groenewegenie ma złamany obojczyk, ale czuje się dobrze. Mówi (wytykając faul jaki popełnił Groenewegen) o coraz większym niebezpieczeństwie sprintów i niepotrzebnym ryzyku jakie niesie za sobą finisz w Katowicach. - To jest trochę wina organizatorów, bo mamy do czynienia z fałszywym zjazdem, co jest bardzo niebezpieczne. Ryzykujemy. UCI wie o tym, ale nic z tym nie robi. Dopóki nie ma wypadku, nikogo to nie obchodzi. A więc ten błąd był błędem wszystkich.... - stwierdził Sarreau. Francuz podkreśla jednak, że na świecie widział dużo gorzej przygotowane finisze. W tym wypadku chodzi mu o barierki. Nie uważa, żeby można było mówić w tym wypadku o zaniedbaniach albo skandalu. Internauci pokazali, że kiedy podczas Tour de France w 2017 roku Mark Cavendish został odepchnięty łokciem przez Petera Sagana, nie wpadł w barierki, ale się od nich odbił. Czy w takim razie w Polsce były złe barierki? - Moim zdaniem trudno w tym wypadku winić za to organizatorów - stwierdził Sarreau. Skupia się na zbyt szybkim finiszu. - Dlaczego tego nie zmienić? Choć dziś jest za późno - żałuje.