Kwalifikacje olimpijskie trwają od ubiegłego roku, a Polacy w rankingu sprintu drużynowego są na dziewiątym miejscu. Na igrzyskach w Tokio pojedzie tylko osiem drużyn. Są powody do niepokoju? Mateusz Rudyk: Bezpośrednio przed nami jest ekipa Trynidadu i Tobago, która zdobyła sporo punktów w Igrzyskach Panamerykańskich. Teraz my mamy swoje mistrzostwa kontynentalne i podgonimy ich. Patrzyłem na ranking. Wynika z niego, że jeżeli w miarę dobrze pojedziemy w Apeldoorn, to wrócimy do czołowej ósemki, a może i wyżej. W jakiej jest pan dyspozycji? - Myślę, że w lepszej niż rok temu o tej porze, o czym świadczą wyniki na Litwie, a także w Grand Prix i mistrzostwach Polski w Pruszkowie. Dyspozycja jest dobra, ale to jeszcze nie szczyt formy. Przed nami długi sezon, trzeba być dobrym w wielu zawodach. Rozpoczynamy walkę o igrzyska i mistrzostwa Europy są pierwszym etapem tej rywalizacji. Potem jest sześć zawodów Pucharu Świata, a na przełomie lutego i marca przyszłego roku - mistrzostwa świata w Berlinie. Tam wszystko się rozstrzygnie, jeśli chodzi o miejsca startowe w Tokio. Od kilku miesięcy trenowaliście w Pruszkowie, rzadko startując gdzie indziej. Wiadomo, w jak trudnej sytuacji jest Polski Związek Kolarski. W minioną środę na konferencji prasowej w Pruszkowie padło nawet zdanie, że "PZKol jest w stanie śmierci klinicznej". Rozważana jest sprzedaż toru. Czy to odbija się na waszych przygotowaniach? - Zdajemy sobie sprawę z tego, w jakiej sytuacji jest polskie kolarstwo, ale dzięki pomocy ministerstwa i sponsora PKN Orlen mamy w miarę zabezpieczone przygotowania, skupiamy się na treningach, choć można byłoby coś podciągnąć, np. w kwestii sprzętu. Sytuacja w Pruszkowie nie jest kolorowa. Ciężko o tym mówić. Powinniśmy skupić się teraz na mistrzostwach Europy, ale siłą rzeczy kłopoty PZKol nas absorbują. Chcemy pomóc kolarstwu i wiemy, że jeżeli zawodnicy będą milczeć, to nie zostaniemy zauważeni. Ma pan też swoje kłopoty. Nie jest tajemnicą, że życie komplikuje panu cukrzyca. Wciąż nie rozstaje się pan z glukometrem? - Zaskoczę pana, bo w tej kwestii nastąpiły zmiany. Dzięki naszemu sponsorowi, spółce Orlen, zakupiłem najnowocześniejszy sprzęt do pomiaru ciągłego glukozy we krwi. Mam pod skórą wszczepiony czip, który na bieżąco wysyła do aplikacji telefonu informacje o poziomie cukru i jaki jest trend. Mogę szybko reagować: wstrzyknąć insulinę, jeśli ten poziom jest za wysoki, a jeśli jest za niski - napić się soku czy zjeść baton. Kiedyś musiałem często nakłuwać palce, aby pobrać krew do pomiaru cukru. Teraz też to muszę robić, ale rzadko. Czip zostanie z panem do końca życia? - Ten sprzęt jest drogi i bez pomocy sponsora nie byłoby mnie stać na kupno. Co pół roku trzeba wydać dużą kwotę i miałbym dylemat czy go kupić czy np. opłacić w Warszawie mieszkanie. Do igrzysk w Tokio mam gwarancję, że będę z niego korzystać. A po igrzyskach - zobaczymy. Może będzie refundowany, może cena spadnie... W Apeldoorn spotka się pan z najlepszymi sprinterami świata. Harrie Lavreysen i Jeffrey Hoogland zdobyli w Pruszkowie złoty i srebrny medal. - Zgadza się, Holendrzy są obecnie najlepsi. Nie podchodzę do tego startu ze szczególną presją, ale nie ukrywam, że nie jestem typem zawodnika, który lubi jeździć na wycieczki. Chciałoby się zdobyć koszulkę mistrza Europy albo przynajmniej jakiś medal. Będzie o to trudno, bo Lavreysen i Hoogland będą się ścigać przed własną publicznością. Podchodzę do mistrzostw spokojnie. A presja to będzie na igrzyskach w Tokio. Rozmawiał: Artur Filipiuk