Po zakończeniu kariery odczuwa pan ulgę czy może żal? Sylwester Szmyd: - To, co czuję, określiłbym jako prawie radość. Niczego nie żałuję, nie uważam, że mogłem osiągnąć coś więcej. Potencjał, jaki miałem, wykorzystałem w 120 procentach. Cieszę się, że szczęśliwie przejechałem tę masę wyścigów. Nie miałem większych kłopotów zdrowotnych. Nie doznałem żadnych poważnych złamań. Startował pan w 23 wielkich tourach - 12-krotnie w Giro d'Italia, cztery razy w Tour de France oraz siedem razy w Vuelta a Espana. Wszystkie ukończone. Łącznie 483 etapy. To rekord, który trudno będzie pobić w polskim kolarstwie. Policzył pan pokonane kilometry? - Z grubsza policzyłem, że jako kolarz zawodowy przejechałem minimum pół miliona kilometrów. Nie marzyłem o tym, że przez 16 lat będę zawodowcem. Tym bardziej że gdy zaczynałem karierę profi w 2001 roku, kolarzy ścigających się zawodowo na rowerze, którzy mieli 34 lata i więcej, było tylko kilku. Może pięciu, może sześciu. Teraz jest ich dużo więcej. Ja kończę karierę w wieku 38 lat. Kibice zapamiętają pana zwycięstwo etapowe na Mont Ventoux podczas wyścigu Criterium du Dauphine. Wtedy jedyny raz wyszedł pan z cienia... - To przyklejanie łatki. Sprawy wyglądały inaczej. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że nie wygram ani nie będę w pierwszej trójce wielkiego touru i że być może stać mnie najwyżej na czołową dziesiątkę. Wielokrotnie plasowałem się w Top 10 w takich wyścigach, jak Tour de Romanie, Dauphine czy Tour de Pologne, na których nie musiałem nikomu pomagać. Ale nie ukrywajmy - lokaty szósta, ósma, dziesiąta to nie są żadne wyniki w kolarstwie. Pomyślałem więc, że lepiej być najlepszym w pomaganiu niż uzyskiwać takie rezultaty. - Proszę zauważyć, że na tamtym wyścigu Dauphine nie byłem pomocnikiem, nie wyłamałem się z roli. Generalnie pomagałem liderom drużyny tylko na wielkich tourach. Był taki okres, że od każdej z ekip mających kandydata na zwycięzcę Tour de France otrzymywałem propozycję kontraktu. Doceniano mnie. Swój cel zatem osiągnąłem i uważam za krzywdzące niektóre opinie o mnie w mediach, że brakowało mi ambicji. Nie mam "motoru" Rafała Majki do wygrywania etapów w Tour de France, ale za to byłem ostatnim pomocnikiem w górach dla moich liderów. Musiałem na to ciężko zapracować. Był pan pomocnikiem kolarzy, którzy wygrywali Giro d'Italia. Który z nich zrobił na panu największe wrażenie? - Mógłbym napisać o tym książkę. Z Marco Pantanim ścigałem się na Giro w 2003 roku i we wszystkich imprezach ten start poprzedzających. Spędziłem z nim kilka miesięcy, a Giro było jego ostatnim wyścigiem w karierze. On już wtedy był mitem, co łatwo było zauważyć, bo wokół niego wciąż kręciły się tłumy kibiców, gdy w tym samym czasie Gilberto Simoni, lider wyścigu, przemykał gdzieś bokiem, by podpisać listę startową i nikt na niego nie zwracał uwagi. - Po etapach szybko się nauczyłem, gdzie szukać busa naszej ekipy Mercatone Uno. To nie były jeszcze lata wielkich autobusów grup zawodowych. Naszego busika nie było widać, ale wiadomo gdzie stał - tam, gdzie najwięcej kibiców. Pantani był bożyszczem Włochów. Parę razy z nim rozmawiałem, ale nie można powiedzieć, że byliśmy kolegami. Pół roku po wyścigu już nie żył (śledztwo wykazało, że przyczyną zgonu było przedawkowanie kokainy w połączeniu z lekami antydepresyjnymi - przyp. red.). Później startował pan w różnych ekipach razem z Simonim, Damiano Cunego, Ivanem Basso. W której drużynie czuł się pan najlepiej? - Najlepiej wspominam grupę Liquigas, gdy jeździłem z Basso. To był szczytowy okres mojej kariery, lata 2009-12. Panowała w tej grupie bardzo dobra atmosfera. Miałem świetny kontakt z zawodnikami i z dyrektorami sportowymi. Potem były dwa sezony w hiszpańskim Movistarze i na zakończenie kariery dwa w CCC Sprandi Polkowice. Jak pan wspomina te lata? - W Movistarze pojechałem tylko jeden wielki Tour - Vueltę w 2013 roku. Dwa lata w CCC to było dla mnie nowe doświadczenie. Cieszę się, że w zeszłym roku wystartowałem w polskiej drużynie w Giro d’Italia. Nawet jeśli to było dla mnie jedno z gorszych Giro. Nie wyszło, przykro mi, ale na starcie nie mogłem sobie niczego zarzucić, bo byłem dobrze przygotowany. W tym sezonie ścigałem się w niewielu wyścigach. Jedyna satysfakcja to zwycięstwo Janka Hirta w Dookoła Austrii, w którym jest też cząstka mojego wkładu. Po górach kręciłem pedałami jak za najlepszych lat, pomagając mojemu czeskiemu koledze. Jak się okazało, Hirt był moim ostatnim liderem, któremu pomagałem. Jakie są pana plany na przyszłość? - Dwa lata temu ukończyłem w Szwajcarii kurs na dyrektora sportowego i mam licencję UCI. Jestem też na drugim roku studiów w Wyższej Szkole Kultury Fizycznej i Turystyki w Pruszkowie, filia w Lubiczu pod Toruniem. Uczę się więc i podtrzymuję kontakty z drużynami, trenerami, być może w przyszłości dołączę do jakiejś ekipy World Tour. Na szczęście nie muszę się stresować, że w styczniu nie dostanę pensji.