Paweł Miłkowski, ultramaratończyk rowerowy z Sosnowca, przejechał w 24 godziny na rowerze aż 822 km i 642 m Ten wynik to nowy rekord Polski. Średnia prędkość przejazdu wyniosła 36.2 km/h. Próba odbyła się we wrześniu na trasie z Łukowic Brzeskich do Grodkowa (Dolny Śląsk) na pętli o długości około 38 km, ale dopiero w ostatnich dniach rekord Polski został potwierdzony przez WUCA (World Ultracycling Association). W tej chwili według klasyfikacji WUCA jest to 6. wynik na świecie i jednocześnie rekord Polski. Rekord świata w tej klasyfikacji z lipca 2020 roku należy do Christopha Strassera z Austrii i wynosi aż... 1026 km! Porozmawialiśmy w sklepie rowerowym "Dobre Koło" w Sosnowcu gdzie rekordzista... pracuje. Paweł Czado, Interia: Skąd pomysł na bicie tak nietypowego rekordu? Paweł Miłkowski, 38-letni ultramaratończyk rowerowy z Sosnowca: - U mnie pasja wzięła się z faktu, że jeździłem po prostu na rowerze, były to coraz dłuższe dystanse. Nigdy się nie ścigałem, zresztą nigdy nie chciałem się ścigać, nie miałem takiej potrzeby. Zacząłem sześć lat temu. Jeździłem dla siebie, codziennie trenowałem. Bardzo to polubiłem. Pomysł wziął się z tego, że mój brat chciał przejechać Afrykę z południa na północ. Natchnął mnie: pomyślałem, że przejadę może nie Afrykę, bo chcę przeżyć i szanuję życie, ale Europę z zachodu na wschód - dlaczego nie? Potem uzmysłowiłem sobie, że Europę w ten sposób może przejechać każdy. Doszło do mnie, że chodzi o czas. Kupiłem rower szosowy i chciałem jeździć jak najszybciej. Pierwsze parę lat jeździłem regularnie po okolicy, sumiennie trenowałem. Latem na dworze, zimą jeździłem na trenażerze rowerowym. Okazało się, że mam do tego dryg. Kumpel podpowiedział mi, że może warto spróbować sił w wyścigu na długich dystansach. Nie miałem zielonego pojęcia na jakim poziomie, czy w ogóle jestem dobry, czy się do tego nadaję... Uważałem wręcz, że jestem słaby. Pojechałem więc na 500-kilometrowy Tour de Silesia żeby się sprawdzić, porównać z innymi. I okazało się, że się nadaję, zająłem drugie miejsce! Wtedy nie miałem pojęcia o wielu sprawach, choćby o taktyce. Nie wiedziałem czego się spodziewać: po prostu wsiadłem na rower i pojechałem, trochę na hurra. Ale poszło dobrze i uwierzyłem w siebie! W następnym sezonie startowałem już w wyścigach ultra. Dwa lata temu wygrałem puchar i wszystkie wyścigi w których startowałem, w tym najdłuższy tysiąckilometrowy Bałtyk - Bieszczady. I co dalej?Wtedy zacząłem się interesować nowymi wyzwaniami. Jeszcze rok temu rekord świata wynosił 912 km. Wydawało mi się, że jest dla mnie realny do osiągnięcia. Jednak Austriak Christoph Strasser, uznawany w długodystansowym świecie kolarskim za guru, za - powiedzmy - wręcz boga. To najlepszy ultramaratończyk rowerowy na świecie. Wygrał 8-9 razy Wyścig przez Amerykę. Ogólnie jak jedzie to wszystko wygrywa a te jego 1026 km przyprawia o zawrót głowy... Niemniej rekord Polski był niezmiennie w moim zasięgu i postanowiłem go pobić tym bardziej, że zacząłem się przygotowywać jeszcze z myślą o pobiciu "starego" rekordu świata. Duży wpływ na sposób jazdy i trenowania miał... szkoleniowiec Christopha Strassera. - Tak, kiedyś napisałem do niego maila gdy robiłem research na temat jego podopiecznego. Trener Markus Kinzlbauer to jeden z najlepszych fachowców na świecie jeśli chodzi o jazdę na rowerze na długich dystansach. Spytałem czy chciałby mnie trenować. Odpisał, że nie problemu jeśli tylko znajdzie się wolne miejsce. Zdążyłem już o tym zapomnieć, ale po pół roku znów do mnie napisał, że miejsce na mnie czeka. Ucieszyłem się, w efekcie Markus Kinzlbauer otworzył mi oczy na wiele spraw. Choćby na jedzenie w trakcie wyścigu. Wcześniej miałem przygotowanego jakiegoś snickersa, różne batoniki i to jadłem. Ale dzięki niemu, a trenował mnie przez półtora roku, zobaczyłem co znaczy profesjonalne podejście do kwestii żywienia podczas wyścigów długodystansowych. Kinzlbauer między innymi pokazał mi jak jedzą zawodowcy. Oni nie jedzą bułek czy innego jedzenia stałego, korzystają z pokarmów w płynie, z nutridrinków [doustnych preparatów odżywczych, przyp. aut.]. Zacząłem się odżywiać w taki sposób i na wyścigach już się nie zatrzymywałem, miałem jedzenie w płynie ze sobą. Zatrzymywałem się tylko na punkcie gdzie trzeba było się podpisać i jechałem dalej. Na początku dawało mi to dużą przewagę, bo podczas imprez inni startujący się zatrzymywali na kwadrans, jedli bułki czy kanapki a ja jechałem dalej. Wszystko co miałem zjeść, miałem przy sobie. Jazda 24-godzinna: rekord na trasie z... legalnymi nawrotami A jak wygląda sprawa sikania?- Przy tak dużym wysiłku i długim dystansie pokonywanym na dużej intensywności raczej sikać się nie chce. Christoph Strasser jak robił rekord w jeździe 24-godzinnej na torze to tylko raz na sikanie się zatrzymał. Przeważnie to co się zje i wypije - spali się na trasie. Ile wynosi dzienny dystans na treningu? - Od 70 do 100 km. Zawsze przed pracą. Pracuję w sklepie rowerowym, przychodzę na 10 więc trening zaczynam około 6. Jeżdżę w stronę Mierzęcic, Zendka. Po treningu zjeżdżam prostu do pracy, tutaj mam swoje rzeczy, przebieram się. Zimą - jak wspomniałem - korzystam z trenażera, jazda w domu wtedy to przyjemność. Jestem gotowy w dwie minuty, stosuję obciążenia jakie chcę, dystanse jakie chcę. To wygodne.No właśnie. Rower to twoja pasja i... praca: na co dzień pracujesz w sklepie rowerowym przy Targowej w Sosnowcu. - Mój sklep "Dobre Koło" bardzo mnie w tej pasji wspiera. Pracuję w nim od czterech lat. Dzięki temu, że pracuję w takim sklepie to się na tym znam, wiem jaki rower jest mi najbardziej potrzebny. Mogę liczyć na chłopaków ze sklepu. Tak było także przy okazji bicia rekordu w jeździe 24-godzinnej. Druga firma na którą mogę liczyć to RMC Transport Radosław Marzec. Oczywiście taka jazda to sport amatorski, pieniędzy z tego nie ma. Muszę wspomnieć w tym miejscu o mojej żonie Ani. Pożycza mi czasem własny rower kiedy jadę do pracy. Bardzo mnie wspiera i mogę na nią liczyć. Wozi mnie na wyścigi, pomaga przy treningach, rozplanowaniu wszystkiego. Jestem jej bardzo wdzięczny. Jaki musi być ten rower żeby przejechać na nim tak szybko ponad 800 km?- Musi być jak najszybszy, czyli nie może to być rower górski czy crossowy lecz szosowy. Oczywiście są różne rodzaje rowerów szosowych, chodzi o taki na którym pozycja do tak długich wyścigów będzie najlepsza. Polski rekord w jeździe 24-godzinnym długo był niski. Wiedziałem, że nie wystarczy rekordu pobić, musi jeszcze zostać uznany przez międzynarodową organizację. Napisałem do WUCA (World Ultracycling Association), dowiedziałem się jakie są ich wymogi. Okazało się m.in. że rekord musi być bity na trasie, która ma legalne nawroty czyli ronda. Nie mogłem się w uznanym przeze mnie miejscu zatrzymać się i zawrócić. Trasa musi zostać przed startem zatwierdzona przez WUCA. Oni dokładnie to przeliczają, nie jedzie się na dystans z GPS-a tylko ile okrążeń się przejechało. Jeśli wszystko jest w porządku - wydają certyfikat. Wybraliście trasę z Łukowic Brzeskich do Grodkowa. Dlaczego akurat tę? - To długa historia (uśmiech). Najważniejsze żeby trasa była płaska, żeby był dobry asfalt i żeby były przy niej drzewa żeby osłaniały od wiatru. Znalezienie takiej trasy wbrew pozorom nie jest łatwe... Zrobiłem sobie listę wszystkich dróg wojewódzkich na południu i na Google Maps sprawdzałem czy na którejś z tych dróg jest rondo. Nie było, skreślałem ją i brałem następną, następną, następną... Zajęło mi to z tydzień. Siadałem i odhaczałem trasy... Trasy szukałem sam, wiadomo, że nie będę o to prosił kolegów, żeby analizowali wszystkie trasy w Polsce. Wiadomo: mają rodziny, własne życie (uśmiech). Okazało się, że w okolicy żadna trasa nie spełniła moich oczekiwań, zacząłem więc szukać dalej. Znalazłem pod Brzegiem, były tam dwa ronda, pętla liczyła 37 km. WUCA zatwierdziła mi tę trasę. Jednym z wymagań jest fakt żeby droga w momencie bicia rekordu nie była zamknięta dla ruchu drogowego. Jak wyglądał ten dzień? Było zdenerwowanie? - Nie (śmiech). Przed startem trenowałem bardziej intensywnie, ale krócej. Chłopaki ze sklepu bardzo mi pomagali. Miałem całą drużynę, jechali za mną samochodem, podawali mi bidony itd. Było nas sześć osób (trzy zespoły po dwie osoby) i... fotograf. Obecność samochodu i sędziego to kolejny wymóg WUCA. Wiadomo, że jedno auto nie jechało za mną 24 godziny, mieliśmy przygotowane trzy samochody. Czy były kryzysy podczas jazdy? Może raz... Psychicznie byłem dobrze nastawiony, nie stresowałem się. Chciałem pobić stary rekord Polski, chodziło żeby był więcej niż 805 km. Wszystko poszło dobrze. Tempo było ponad 36 km, choć jak doliczyć przerwy - wyszło 34 km z hakiem. Przerwy były: w sumie z tych 24 godzin nie jechałem przez jakąś godzinę. Jeden z kolegów jest fizjoterapeutą więc w pewnym momencie zatrzymaliśmy się i mnie rozmasował. Na pewno to dużo pomogło, ale można z tego zrezygnować w razie kolejnego rekordu. Po przejechaniu widzę, że jeszcze wiele rzeczy można poprawić. Na przykład?- Wybrać choćby jeszcze lepszą trasę. Na tej, po której były dwa przejazdy nad drogą szybkiego ruchu. Podjazd nie był może przesadnie duży, może minutowy, ale wiadomo, że to wybija z rytmu. Znajdę lepszą, ale to wymaga czasu. Jazda 24-godzinna: z tyłka robi się tatar Jaka jest forma po jeździe? Długo trzeba dochodzić do siebie po takim wysiłku?- Ciężko było... Niektóre dolegliwości ustępują powoli. Po wyścigu Bałtyk-Bieszczady odczuwałem go jeszcze pięć miesięcy później. Można sobie wyobrazić co się czuje siedząc na siodełku przez tyle godzin (uśmiech).Tyłek boli?- Oj, boli. Robi się tak zwany "tatar"... (uśmiech). Czyli co: lepiej mieć miękkie siodełko?- Niekoniecznie. Ja mam twarde. Na dłuższe dystanse paradoksalnie lepsze jest właśnie twarde. Miękkie siodełko kompresuje się pod tyłkiem, wtedy większa część siodełka niepotrzebnie dotyka tyłka. Robią się odciski...Dalsze plany?- Pobić ten rekord jeszcze raz, są rezerwy. 822 km mnie nie zadowalają, chciałbym żeby z przodu była dziewiątka (uśmiech). To tak dla własnej satysfakcji (uśmiech). Z roku na rok będę coraz starszy, potem takie rekordy będą już trudne do pobicia (uśmiech) rozmawiał: Paweł Czado