Adam Probosz był dziecięcą gwiazdą kina lat 80. Sławę przyniosła mu rola księcia Mateusza w "Akademii Pana Kleksa" w reżyserii Krzysztofa Gradowskiego. To była, jak na tamte czasy, polska superprodukcja. Aktorstwu poświęcił kilkanaście lat swojego życia, ale w końcu postanowił coś zmienić w swoim życiu. Wyjechał do USA, gdzie początkowo miał grać w filmie, ale ostatecznie pracował na budowach i zwiedzał ten kraj. Był głosem skoków narciarskich. Pożegnał się z widzami. "To było duże przeżycie" Znany i lubiany komentator. Kolarstwo to jego specjalność Od ponad 20 lat jest głosem Eurosportu. Swoją pasję z dzieciństwa przekuł w marzenia i został komentatorem kolarstwa. Niedawno jego wkład w rozwój kolarstwa został doceniony przez Organizację Narodów Zjednoczonych (ONZ), a on sam odebrał nagrodę od legendy tego sportu. Tomasz Kalemba, Interia Sport: Otrzymałeś nagrodę za całokształt pracy. Specjalną nagrodę Organizacji Narodów Zjednoczonych - Lifetime Achievement Award World Bicycle Day of the United Nations - ufundował polski kolarz Leszek Sibilski. Jak ważne jest dla ciebie to wyróżnienie? Adam Probosz, komentator Eurosportu: - Leszek Sibilski jest fundatorem nagrody i pomysłodawcą Dnia Roweru. O tym, że ją otrzymam, wiedziałem zatem wcześniej, bo musieliśmy wymyślić sposób jej wręczenia. Nie było zatem wielkiego zaskoczenia w dniu, w którym ją otrzymałem. Samym przyznaniem tej nagrody byłem jednak zaskoczony. W moim zawodzie raczej komentuje się, kiedy nagrody odbierają inni. Nagle jednak ktoś spojrzał na drugą stronę. Zobaczył, że staramy się też przekazać swoją pasję i budować ruch rowerowy. Była duma z tego powodu. Nagrodę otrzymałeś z rąk samego Chrisa Froome'a. Był zatem dodatkowy smaczek? - Zdecydowanie tak. Stała przecież przede mną żyjąca legenda kolarstwa. Froome to przecież czterokrotny triumfator Tour de France, który na koncie ma też wiele znakomitych sukcesów. Poza tym to fantastyczny człowiek. Poczułem ciarki, kiedy dowiedziałem się, że to on mi wręczy nagrodę. Kiedy ją odbierałem z jego rąk, też było wzruszenie. Kolarstwo jest twoją pasją od dziecka? - Tak. Moi dwaj starci bracia - Marek i Piotr - ścigali się w juniorach. Wychowywałem się w Żorach na Śląsku i mieliśmy tam swój strych, gdzie była nasza rowerowa świątynia. Tam wisiały wszystkie nasze rowery. Tam znajdowały się potrzebne części. Zajmowałem się czyszczeniem tych rowerów. Bardzo to lubiłem. Na swoje pierwsze wagary w szkole poszedłem, bo czyściłem Markowi rower przed mistrzostwami Śląska. Pamiętam to dobrze, bo on je wygrał. Byłem bardzo dumny z tego, że triumfował na przygotowanym i wyczyszczonym przeze mnie rowerze. Ta pasja jest zatem ze mną od lat. To były czasy Wyścigu Pokoju, kiedy mieliśmy niewielkie pojęcie o ściganiu na Zachodzie. Docierały do nas tylko skąpe informacje zza żelaznej kurtyny. Naszym całym kolarskim światem był zatem Wyścig pokoju, gra w kapsle i oczywiście jeżdżenie nw wyścigi. Tata miał motorower i nim jeździliśmy na wyścigi na Śląsku. Nawet na te przełajowe, które były rozgrywane na hałdach. Potem przesiedliśmy się do syrenki. Kolarstwo były zatem ciągle. Także przez te wszystkie lata, kiedy zajmowałem się aktorstwem. Gdy założyłem rodzinę i urodziła mi się córka, chciałem coś zmienić w życiu, ale też chciałem robić to, co lubię. Wtedy postanowiłem, że spróbuję swoich sił w Eurosporcie. Miałem doświadczenie przed kamerą i przed mikrofonem, więc chciałem spróbować. To był czas, kiedy dopiero budowała się polska redakcja Eurosportu. Dzięki Witkowi Domańskiemu i Tomkowi Jarońskiemu - niemal z dnia na dzień - znalazłem się za mikrofonem na Giro d'Italia. Od razu wiedziałeś, że to będzie przygoda na długie lata, bo przecież Eurosport w Polsce dopiero raczkował? - Wtedy polski Eurosport to była niewielka redakcja, w której pracowało ledwie kilka osób. Nie wiedziałem, na jak długo tam trafię. Chciałem jednak robić to, co lubię. I to się udało, bo robię to od 2001 roku. Do pracy chodzę z dziką rozkoszą. Uwielbiam bowiem robić to, co robię. Każdego dnia idę do pracy przygotowany na to, że zdarzy się coś nowego, bo w sporcie nic się nie powtarza. Bardzo to lubię, dlatego dla mnie wyjście do pracy nie jest obowiązkiem, ale dużą przyjemnością. Dużo trzeba było się nauczyć, czy raczej dość łatwo przyszło ci wcielenie się w rolę komentatora? - Nie miałem wielkiego stresu, bo miałem doświadczenie wyniesione z planu filmowego. Natomiast musiałem się dużo nauczyć. Począwszy od spraw technicznych, które są potrzebne przy komentarzu, po umiejętności błyskawicznego znajdowania wiadomości. Bardzo pomogła mi tutaj praca w Eurosport News, bo tam w ciągu kilku minut trzeba było znaleźć informacje z kilku dyscyplin. Tego szybkiego wyszukiwania wiadomości nauczyłem się właśnie tam i to bardzo przydaje mi się w czasie komentowania. Tak naprawdę uczę się cały czas, bo do komentowania przygotowuję się właściwie całe życie i 24 godziny na dobę. Wszystko bowiem może się przydać. Kiedy przychodziłem do Eurosportu, to Witek Domański powiedział mi, że wziąłem najtrudniejszą dyscyplinę do komentowania. I rzeczywiście kolarstwo jest trudne do komentowania. Czasami sam na sam zostaje się z mikrofonem przez pięć-sześć godzin. To nie jest łatwe, ale właśnie wtedy wszystko może się przydać. Każda podróż, każdy obejrzany film, każda przeczytana książka, każda wysłuchana płyta, a nawet każde zjedzone danie. Dlatego mówię o tych 24 godzinach. Swoją pasją do kolarstwa dzielę się także z kibicami na moim kanale na Youtube - TurDeTur, na który serdecznie zapraszam. Rola życia. Książę Mateusz z "Akademii Pana Kleksa" Wspomniałeś o aktorskim doświadczeniu, to nie sposób w takim razie do tego nawiązać. Ludzie kojarzą cię już bardziej jako komentatora, czy jednak wciąż jako księcia Mateusza z "Akademii Pana Kleksa"? Grywałeś w wielu filmach i to nawet główne role, ale chyba jednak najbardziej jesteś kojarzony z rolą księcia Mateusza? - Zdecydowanie ta rola najbardziej zapadła wszystkim w pamięci. Przez długi czas wypierałem to. Denerwowało mnie to, że robię, co innego, a jednak ludzie wciąż wracali do "Akademii Pana Kleksa". W tej chwili już mi przeszło. Doceniłem to, że mogłem zagrać w tym filmie i to, jaki to był ważny film dla wielu ludzi. Jeśli chodzi o ludzi z mojego pokolenia albo tych nieco młodszych, to oni ciągle mnie kojarzą z "Akademią Pana Kleksa". Ci młodsi i większość kibiców kolarstwa kojarzy mnie już jednak z Eurosportem, choć ta "Akademia Pana Kleksa" się pojawia. Teraz jednak noszę to dumnie w sobie. To była tak naprawdę wielka produkcja w latach 80. ubiegłego wieku. Czuć to było wtedy na planie filmowym? - Czuć to było. Trochę grałem w filmach i miałem zatem porównanie. To był akurat dosyć szary czas w Polsce, a "Akademia Pana Kleksa" była dużą kolorową produkcją. Sceny kręciliśmy w przepięknych miejscach. I to nie tylko w Polsce. Było choćby Jaskółcze Gniazdo w Jałcie. To były zatem wspaniałe podróże i możliwość współpracy ze świetnymi aktorami, bo obsada była naprawdę rewelacyjna. Te wszystkie kostiumy też robiły furorę. Rola księcia, do której byłem ubierany i charakteryzowany, kiedy mogłem się przechadzać królewskim krokiem, czy jeździć konno po pięknych miejscach, to było coś wspaniałego. To była fantastyczna przygoda. To była taka wielka dawka bajki i koloru w tej szarej rzeczywistości. I to była rzeczywiście duża produkcja, bo finansowo to był dosyć drogi film, choć bez żadnych efektów komputerowych, bo tam wszystko było robione ręcznie. Byłeś na nowej "Akademii Pana Kleksa"? - Byłem. Jak wrażenia? Ja poszedłem z dzieckiem i cofnąłem się w czasie. Nawet uroniłem łezkę, bo ten czas tak szybko przeleciał, a mnie się wydawało, jakby to było wczoraj. Tymczasem od pierwszej "Akademii Pana Kleksa" minęło już 40 lat. - U mnie było tyle odwrotnie, że do kina wyciągnęła mnie córka Alicja. Ona przez wiele lat żyła poprzednią "Akademią Pana Kleksa". Długo było tak, jak jeszcze była mała, że gdy wracałem z pracy, to kazała mi podwijać nogawki, żebym jej pokazał, że na pewno nie mam pogryzionej nogi (śmiech). To zaproszenie od niej na nową "Akademię Pana Kleksa" było dla mnie bardzo wzruszające. Każdy ma prawo do swojej koncepcji, ale dla mnie tamta "Akademia Pana Kleksa" wygrywa z tą większą bajkowością. Dla mnie nowa "Akademia Pana Kleksa" jest zbyt rzeczywista. Najważniejsze, że film cieszy się dużą popularnością i podoba się dzieciakom. Po to robi się przecież filmy. Nie dostałeś zaproszenia do udziału w "Akademii Pana Kleksa"? - Nie. Może to nawet trochę przegapiona okazja, bo nikt nie zrobił przy okazji premiery spotkania dawnych aktorów "Akademii Pana Kleksa" z tymi obecnymi. Można było zrobić fajne spotkanie pokoleń, ale nikt nie wpadł na taki pomysł. Pochodzisz z rodziny, która żyła i żyje aktorstwem. Dlaczego zatem ty nagle przerwałeś zabawę w kino? - Były dwie przyczyny. Aktorstwo to jest zawodów, do którego trzeba mieć powołanie. To - moim zdaniem - nie jest zawód, który po prostu się uprawia. Ja nie czułem jednak powołania. W filmie znalazłem się jako dziesięcioletnie dziecko i wtedy to była dla mnie świetna przygoda. Wystąpiłem wówczas w serialu "Gazda z Diabelnej". Kiedy jednak przyszedł moment, że musiałem się zdecydować już na coś w życiu, bo założyłem rodzinę, to poczułem, że chcę mieć większą kontrolę nad tym, co się dzieje. Nie chciałem ciągle czekać, czy będzie telefon z kolejną propozycją gry w filmie, czy nie. Odpocząłem zatem trochę od aktorstwa i na rok wyjechałem do Stanów Zjednoczonych. Przy okazji robiłem jeszcze kilka innych rzeczy. Wtedy stwierdziłem, że jednak chcę czegoś innego w życiu. Akurat komentowanie kolarstwa było połączeniem wszystkich rzeczy, które lubię. To sobie wymarzyłem i moje marzenie się spełniło. Nie mam żalu, że akurat tak się stało, bo uwielbiam to, co robię. Wspomniałeś o wyjeździe do USA. To miała być kontynuacja kariery aktorskiej? - Wyjechałem tam na zaproszenie American Film Institute. Tam mieli robić film, w którym miałem zagrać razem z braćmi Markiem i Piotrem. Wycofał się jednak producent tego filmu i on nie powstał. Kiedy jednak tam przyjechałem, to zdałem sobie sprawę od razu z tego, że nie mam czego szukać w USA, jeśli chodzi o aktorstwo. Nawet rozmawiałem z panią, która byłą agentką Marka, bo on wyjechał do Stanów chwilę wcześniej. Pokazałem jej swój dorobek filmowy w Polsce, a ona powiedziała, że ją oszukuję. Zapytałem: dlaczego? One odpowiedziała: Gdybyś naprawdę tyle już zrobił, to byłbyś tak bogaty, że nie przychodziłbyś do mnie. Do tego doszła bariera językowa. Z filmem nie wyszło, ale w USA zostałem na rok. Chciałem zobaczyć ten wyśniony dla nas Zachód. Pracowałem tam normalnie fizycznie na budowach, by mieć z czego żyć. Jak już zobaczyłem, co chciałem i na swój sposób przeżyłem Stany, to wróciłem do Warszawy. Poszedłem do Parku Skaryszewskiego i przytulałem w nim drzewa. USA nie było dla mnie. Nie przestawiłem się mentalnie, jak choćby Marek, któremu dobrze się tam żyje. Gdybym miał myśleć o wyjeździe z Polski, to bardziej byłyby to Włochy, które uwielbiam, niż Stany Zjednoczone. Można było w tamtych czasach i będąc jeszcze dzieckiem zarobić w Polsce na aktorstwie? - Za pieniądze chyba z filmu "Jeśli serce masz bijące", gdzie zagrałem główną rolę, zabrałem rodziców na pierwsze zagraniczne wakacje. Pojechaliśmy wówczas do Jugosławii na dwa tygodnie. Za kolejną wypłatę kupiłem sobie meble do pokoju. Nie były to zatem wielkie pieniądze, ale można było coś z tego mieć. Mówiliśmy o bajce i o marzeniach. A teraz o tajemnicy. Dlaczego pozbyłeś się mocno zakręconych włosów? Efekt peselu? - W dużym stopniu rzeczywiście wiek zrobił swoje. Włosy już tak fajnie do góry nie rosną. Bardziej rosną w dół i nie wygląda to już tak dobrze, jak kiedyś. Gdy wracałem z USA, to niektórzy dopytywali mnie, czy jestem z Jamajki, bo takie loki miałem na głowie. Lubiłem tę fryzurę, ale też lubię zmiany. Nie była to dla mnie zatem wielka tragedia. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport