Nie udało się panu powtórzyć wyniku z ubiegłorocznych mistrzostw świata w Pruszkowie, gdzie zdobył pan brązowy medal... Mateusz Rudyk: Cóż, rywale byli lepsi. Holendrzy są w ogóle poza zasięgiem, natomiast Awang również był szybszy, choć moim zdaniem w pierwszym wyścigu nie pojechał czysto. Był kontakt między nami, ale sędziowie uznali, że nie miało to wpływu na wynik. Ja mam inne zdanie, ale musiałem pogodzić się z taką decyzją. Po pierwszym wyścigu z Awangiem polska ekipa złożyła protest... - Przepisy mówią wyraźnie, że nie może dojść do kontaktu z drugim zawodnikiem. Malezyjczyk uderzył mnie ciałem w udo. To się stało na ostatnim wirażu, 100 metrów przed metą. Wybił mnie w ten sposób z prędkości i minimalnie udało mu się wygrać. Gdyby nie to, kolejność mogła być odwrotna. Kto pierwszy przełamie hegemonię Holendrów w sprincie? - W tej chwili Holendrzy są niesamowici. To oni wyznaczają trendy w naszej konkurencji, to ich wszyscy muszą gonić. Z Lavreysenem i Hooglandem nikt tutaj nie nawiązał walki. W półfinale próbowałem ścigać się z Hooglandem. Drugi bieg wyglądał trochę lepiej, ale nie ma co ukrywać, że zabrakło mocy. Kibice kolarstwa wiedzą, że jest pan diabetykiem. Trudno było panu spędzić tyle godzin na torze? - Jestem do tego przyzwyczajony. A co do cukrzycy, dzięki wszczepionemu czipowi i specjalnej aplikacji na telefonie komórkowym cały czas kontroluję poziom cukru we krwi. W czasie zawodów poziom bardzo skacze. Jest wysiłek fizyczny, jest wielki stres, ale jakoś sobie z tym radzę i cały czas uczę się czegoś nowego na temat tej choroby. Jakie ma pan teraz plany? - Nie ma czasu na odpoczynek, masa pracy przede mną. Do igrzysk pozostało już tylko pięć miesięcy. Przez tydzień odpocznę psychicznie od roweru i z powrotem wezmę się do roboty. Tutaj nie udało się zdobyć medalu, ale nie mam do siebie pretensji. Ja i cały mój sztab szkoleniowy daliśmy z siebie sto procent. Miejmy nadzieję, że w Tokio będzie lepiej. Rozmawiał w Berlinie - Artur Filipiuk