Drużynowa jazda na czas była niezwykle dramatyczna. Decydowały ostatnie metry, na których pańskim kolegom udało się wydrzeć zwycięstwo australijskiej Orice. Michał Kwiatkowski: - To był rewanż za Tour de France, gdzie przegraliśmy z Oricą o niecałą sekundę. Dziś to my wygraliśmy o 0,8 sekundy. Ten sukces smakuje szczególnie, bo został odniesiony po tak zaciętej walce. Mieliśmy tę przewagę, że startowaliśmy - jako obrońcy tytułu - ostatni i znaliśmy międzyczasy. Pan nie dojechał z kolegami do mety. - Zaczęliśmy mocno i po każdym kilometrze, każdej zmianie dało się odczuć utratę sił. Ja i Kristof Vandewalle jeszcze przed wjazdem do centrum Florencji mieliśmy już dość. Wcześniej daliśmy kilka ostatnich bardzo mocnych zmian. Tak naprawdę wiedzieliśmy, że nie możemy przyjechać do mety w sześciu, bo w ten sposób można przegrać złoty medal. Trzeba było odłożyć swoje ambicje na bok, dać z siebie wszystko i zjechać. Koledzy świetnie wykończyli naszą pracę. W tej konkurencji liczy się czas na mecie czwartego zawodnika. Czy to tak miało wyglądać, że właśnie wy dwaj zjedziecie z trasy? - Nie, decydowało samopoczucie w danym momencie. Tony Martin był świetnie dysponowany, podobnie jak Peter Velits i Niki Terpstra, może trochę gorzej Sylvain Chavanel. To nie zmienia faktu, że zdobyliśmy złoty medal razem i tylko to się liczy. Czy ten dzisiejszy wysiłek nie kosztował pana zbyt wiele sił w perspektywie środowej jazdy indywidualnej na czas? - Jazda indywidualna z Montecatini Terme do Florencji to nie są przelewki. Trzeba będzie pędzić 55-60 km/godz. od szczytu pierwszego podjazdu praktycznie do mety i to przez taki dystans (łącznie 57,9 km), że nie wiem, czy powinienem stanąć na starcie. Czy to oznacza, że zrezygnuje pan z tego występu? - Wolałbym się skupić na niedzielnym wyścigu i nie bawić się wcześniej w jazdę indywidualną na czas, nie wierząc w sukces. Bo to będzie walka między Tonym Martinem, Fabianem Cancellarą i Bradleyem Wigginsem. Oni czują się świetnie na takich trasach. Nikt mi nie nakaże startu, gdy sam tego nie będę chciał. Oczywiście muszę to przedyskutować ze wszystkimi i pomyśleć, co będzie najlepsze w perspektywie startu w niedzielnym wyścigu. Może to trochę niezręczne pytanie, ale co pan czuje, gdy wchodząc na podium grają panu hymn Belgii, kraju sponsora grupy? - Nie wiem. Nie zastanawiałem się i nie brałem tego do siebie. Wiadomo, że byłoby milej posłuchać Mazurka Dąbrowskiego, ale na to trzeba sobie zasłużyć. Oczywiście czuję różnicę, porównując dzisiejszą sytuację z tą, gdy grano mi hymn Polski jako mistrzowi świata juniorów (w jeździe indywidualnej na czas w 2008 roku). Ale jednocześnie czuję się częścią Omegi Pharmy. Jesteśmy jak rodzina, ale to nie znaczy, że zapominam o kraju, o swoich korzeniach. We Florencji rozmawiał Artur Filipiuk