Po mistrzostwach w Pruszkowie planował pan urlop. Udało się odpocząć od roweru? Mateusz Rudyk: Tak, byłem przez tydzień z dziewczyną na Gran Canaria, odpocząłem fizycznie i psychicznie. Ale już wróciłem do treningu. Od 1 kwietnia jesteśmy na zgrupowaniu w Spale, więc ten odpoczynek nie był zbyt długi. Trenujemy na siłowni, na watt-bike'ach. Są to siłowe ćwiczenia, które łączymy z jazdą na szosie, czyli z treningiem ogólnorozwojowym. Kiedy pan wraca na tor? - Pozostajemy w Spale do 18 kwietnia, do Wielkiego Czwartku. Rozjeżdżamy się do domów na święta i dopiero potem trener Igor Krymski da nam znać, czy spotykamy się na torze w Pruszkowie, czy gdzie indziej. Zdobycie medalu mistrzostw świata - i to w tak prestiżowej konkurencji, jaką jest sprint - coś zmieniło w pana życiu? - Dało mi więcej spokoju i pewności siebie. Zobaczyłem, że jestem w stanie rywalizować jak równy z równym z czołówką światową. Dało też motywację do jeszcze cięższej pracy. Przygotowaniom do mistrzostw świata nie sprzyjała trudna sytuacja finansowa w PZKol. Ale - jak mówił pan w Pruszkowie - pomogło ministerstwo sportu, a także fakt, że jest pan jednym z beneficjentów ministerialnego programu Team 100. - Nie chcę się wypowiadać za innych. Ja odciąłem się od problemów PZKol, aby nie przeszkadzały mi w przygotowaniach. Mieliśmy pieniądze na szkolenie, może nie w najlepszych na świecie warunkach, ale jednak były. Ciężko trenowałem, robiłem swoje. Dzięki programowi Team 100 mogłem pozwolić sobie na wiele rzeczy, omijając PZKol. Uzupełniłem sprzęt, kupiłem buty, licznik Garmin. Poza tym wynajmuję mieszkanie w Warszawie, aby być blisko pruszkowskiego toru. Pieniądze na wynajem pochodzą właśnie z tego programu. Beneficjenci programu otrzymują 40 tys. złotych rocznie. - To nie jest żadna tajemnica. Otrzymujemy co kwartał po 10 tys. złotych. Mamy katalog kosztów, które mogą zostać pokryte z tych środków i na jego podstawie się rozliczamy. Nie jest też tajemnicą, że życie komplikuje panu cukrzyca. Chyba udało się panu okiełznać tę chorobę... - Choruję od 2007 roku. Upłynęło już tyle lat, że nauczyłem się z nią żyć. Można powiedzieć, że ją okiełznałem. Na zgrupowaniach sprawdzałem, jak będzie reagować mój organizm na różnego rodzaju bodźce. To były lata doświadczeń. I doszedłem może nie do perfekcji, ale do bardzo wysokiego poziomu kontrolowania tej choroby, by mi nie przeszkadzała ani w treningach, ani podczas zawodów. Najważniejsze, by cały czas kontrolować poziom glukozy we krwi. To mi się udało. Najbliższe plany startowe? - W październiku - mistrzostwa Europy w Apeldoorn. Być może w czerwcu wystartuję w Igrzyskach Europejskich w Mińsku, ale to jeszcze nie wiadomo. Myśli pan już o igrzyskach w Tokio? - Czas pędzi. Półtora roku to bardzo mało. Przecież niedawno były igrzyska w Rio de Janeiro, a już zaraz Tokio. My jesteśmy w roli goniących czołówkę światową. Trzeba jeszcze wywalczyć kwalifikację olimpijską. - Jesteśmy w trakcie kwalifikacji, które rozpoczęły się podczas ubiegłorocznych mistrzostw Europy w Glasgow. Ważne, by kwalifikację zdobyć nie indywidualnie, ale aby uzyskała ją drużyna sprinterów, bo wtedy będzie można z automatu wystawić w Tokio po dwóch zawodników w sprincie i w keirinie. Na razie jesteśmy w rankingu na ósmym miejscu i musimy uważać, aby nas nikt nie wygryzł. Na igrzyskach wystartuje bowiem tylko osiem drużyn. Rozmawiał Artur Filipiuk