Maciej Słomiński, Interia: Znani byli Piasecki, Mierzejewski, Jaskuła, a ich sukcesów nie byłoby bez pracowitego jak mrówka, Marka Szerszyńskiego. Proszę powiedzieć kilka słów o sobie. Marek Szerszyński, trzykrotny uczestnik Wyścigu Pokoju w latach 1985-87: - Urodziłem się w miejscowości Gruczno, w obecnym województwie kujawsko-pomorskim. Pierwszym moim klubem był Romet Bydgoszcz. W 1979 roku poszedłem do wojska do Gwardii Katowice, jeździłem tam do przełomowego roku 1989. Potem przez rok reprezentowałem barwy Exbudu, pierwszej polskiej zawodowej grupy kolarskiej. Następnie Diana-Colnago-Animex i następnie 1991-93 włoska grupa Lampre. Od razu wybrał pan kolarstwo czy jak każdy młody chłopak w tamtym czasie zaczął pan od piłki nożnej? - Futbol mnie jakoś nigdy nie kręcił. Próbowałem grać w Polonii Bydgoszcz w hokeja. Potem już tylko rower. Po odsłużeniu wojska, byłem amatorem na etacie w Gwardii Katowice. Moje pokolenie uciekało z lekcji, żeby oglądać Wyścig Pokoju, graliśmy też w kapsle, kolarstwo było bardzo popularne. Funkcjonowały kapsle z nazwiskami Piasecki, Mierzejewski czy Szerszyński. A jak było z panem? - Od małego śledziłem kolarstwo, moje kapsle nazywały się "Szurkowski", "Mytnik" czy "Szozda". Do dziś zdarza mi się na plaży pograć (śmiech). Moja kariera rozwijała się stopniowo. Na początku marzeniem było dostać rower z klubu, potem załapać się do kadry Polski, może dostać koszulkę biało-czerwoną? Start w Wyścigu Pokoju to był szczyt marzeń. To była większa impreza od Mistrzostw Świata. Udało mi się wziąć w nim udział trzykrotnie. Jak wtedy funkcjonowała kadra narodowa? Za komuny były tendencje by sportowców koszarować i w ten sposób trenować. - Kadra na kolejny sezon była powoływana jesienią, około 20 zawodników. Były dwa lub trzy zgrupowania przedsezonowe: zimowe, potem wiosenne. Wiosenne wyścigi we Włoszech czy Francji były rodzajem eliminacji do najważniejszej imprezy roku. Miesiąc przed majowym startem wyścigu z kadry wybieranych było ośmiu uczestników Wyścigu Pokoju - sześciu startujących i dwóch rezerwowych. W 1985 roku początkowo był pan rezerwowym. - Były dwa wyścigi, w Sobótce, potem w Olesznej, które wygrałem samotnie. One zdecydowały, że wziąłem udział w Wyścigu Pokoju. Trener Szurkowski coś we mnie zobaczył. W 1985 roku Lech Piasecki wygrał Wyścig Pokoju, jadąc w żółtej koszulce lidera od pierwszego do ostatniego etapu, potem zdobył Mistrzostwo Świata w Giavera del Montello. - Piasecki był niezwykle wszechstronnym kolarzem, potrafił pojechać na czas, miał bardzo dobry finisz, świetnie radził sobie w górach. Ja w "czasówce" wypadałem średnio. Pamiętam z lat 80. XX wieku, że komentatorzy określali pana jako świetnego "robotnika", pomocnika gwiazd. Poza Piaseckim mieliśmy jeszcze Andrzeja Mierzejewskiego, który wtedy był drugi w Wyścigu Pokoju. - Było komu pomagać. Moja rola polegała na kasowaniu ucieczek, "przeciągnięciu" do przodu, pomoc niejedno miała imię. Od czego to zależało, że Piasecki został mistrzem świata, a pan był jego pomocnikiem? - Przede wszystkie predyspozycje naturalne. Leszek Piasecki potrafił wszystko, mało kto tak umie. Kolarz kompletny. Na Mistrzostwach Świata na ostatnim kilometrze były ataki pojedynczych harcowników. Dwa razy atakowali Duńczycy, ja ich mówiąc żargonem kolarskim ich "skasowałem". Skasowałem czyli dogoniłem, gdyby były wątpliwości. Dojechałem do finiszu, gdzie Leszek to wykończył. Jak widać kolarstwo jest sportem zespołowym. Po takich sukcesach i zwycięstwie w plebiscycie "Przeglądu Sportowego" władze komunistyczne łaskawie pozwoliły przejść Piaseckiemu na zawodowstwo. Była zazdrość? - Nie, absolutnie nie było zazdrości. Była radość z sukcesu kolegi i nadzieja, że jeśli jednego puścili to może drzwi uchylą dla większej ilości kolarzy. Dochodzimy do roku 1986 i wybuchu reaktora w Czarnobylu. Jak pan się dowiedział, że coś jest "nie halo"? - Dwa tygodnie przed startem Wyścigu Pokoju byliśmy w "Novotelu" we Wrocławiu, gdzie mieliśmy zgrupowanie. Obok nas przygotowywała się kadra amerykańska. Mieli polskich trenerów: Stanisława Szozdę i Edwarda Borysewicza. Któregoś ranka spotkaliśmy ich na korytarzu i oni mówią: a wy co nie jedziecie do domów? Bo my wyjeżdżamy. My oniemieliśmy. Jak to do domów, jak tu zaraz najważniejszy wyścig w roku? Wiedzieli ze swojej ambasady, że w Związku Radzieckim był wybuch, coś stało się z elektrownią atomową. My po naradzie z trenerem stwierdziliśmy, że to niemożliwe, żebyśmy tam jechali. Nie jedziemy i kropka. Szurkowski dowiedział się, że przyjedzie ktoś ważny nas przekonywać. Pojawił się jakiś towarzysz i zaczął zapewniać, że tam się absolutnie nic nie stało, tylko dach się zawalił. To oczywiście propaganda wrogiego Zachodu, a w ZSRR wszystko jest w najlepszym porządku, tam nie ma wybuchów. Nie dowierzaliśmy. Kolejne spotkanie z jeszcze ważniejszymi towarzyszami było w Warszawie tuż przed wylotem. Tam nas przekonywano, że to już nie tylko nasza sprawa, że to jest sprawa wagi państwowej.