To był lot jakich wiele. Z lotniska w Sofii do Warszawy wyruszał samolot Tu-134 Bułgarskich Linii Lotniczych "Bałkan". Na jego pokładzie była m.in. reprezentacja Polski kolarzy torowych (Tadeusz Włodarczyk, Witold Stachowiak, Marek Kolasa, Krzysztof Otocki i Jacek Zdaniuk), reprezentacja Bułgarii (Walentina Kiriłowa, Sneżana Michajłowa, Albena Petrowa, Sewdalina Popowa i Rumjana Stefanowa) w gimnastyce artystycznej z legendarną trenerką Żulietą Sziszmanową. W samolocie znalazł się także bułgarski piłkarz Georgi Dimitrow. Ponadto do Warszawy zmierzali też Janusz Wilhelmi, ówczesny wiceminister kultury i sztuki, oraz Marina Samet-Niecikowska, dyrektorka Departamentu Programowego Naczelnego Zarządu Kinematografii, a prywatnie żona Ignacego Gogolewskiego i Jerzy Tabor, wicedyrektor Departamentu Organizacyjno-Prawnego Naczelnego Zarządu Kinematografii. Na pokładzie było też siedmiu członków załogi i dwóch Brytyjczyków. Zmarł Mariusz Bilewski. Miał 53 lata. Los nie był dla niego łaskawy Nowe i wstrząsające informacje po 46 latach Samolot, pilotowany przez Christo Christowa, wystartował o godzinie 13.25 miejscowego czasu. Miał osiągnąć pułap 8800 metrów, ale po około 10 minutach lotu na wysokości 4900 metrów maszyna wykonała nagły zwrot o 270 stopni na zachód, niespodziewanie opuszczając swój korytarz powietrzny. Służby z kontroli lotu natychmiast zareagowały i próbowały dowiedzieć się, co się dzieje, ale bezskutecznie. Samolot zniknął z radarów. O godzinie 13.52 maszyna rozbiła się nieopodal Gabare. Okryta tajemnicą zimnej wojny katastrofa wciąż pozostaje niewyjaśniona, ale nowe światło na nią rzucił bułgarski reporter Bożydar Bożkow, który poświęcił wiele miejsca temu zdarzeniu w magazynie "Biograph". Informuje o tym doktor Leszek Sibilski, który od lat zajmuje tym tragicznym wypadkiem. To właśnie u niego czytamy o tekście wspomnianego Bożkowa. Autor w artykule "Latająca trumna bezpieczeństwa państwa" twierdzi, że na pokładzie samolotu doszło do strzelaniny, w wyniku której przed katastrofą zginęło lub zostało rannych wiele osób. Z tego powodu nikt nigdy nie miał okazji zobaczyć ciał zmarłych pasażerów. Autor profilu zwraca się też z wielką prośbą do Ambasady RP w Sofii o to, by ta przeanalizowała nowe i wstrząsające informacje w sprawie tej tragedii. Samolot uderzył pionowo. "Ludzie wyglądali jak posiekani na kawałki" Samolot uderzył niemal pionowo z prędkością około 800 km/h w ziemię. Na pokładzie miał 11,5 tony paliwa. Tymczasem w bułgarskim "Blicu" można przeczytać wypowiedzi Nenczo Conewa, ówczesnego sołtysa wsi, który jako jedyny widział wypadek. "Na miejscu katastrofy nie było ognia. Żadnych śladów spalenia. Ludzie wyglądali jak posiekani na kawałki mniejsze niż palce mojej dłoni. Maszyna rozbiła się na tysiące kawałków" - mówił cytowany przez media. "Agencja BTA poinformowała, że w czwartek 16 bm. ok. godz. 14.00 w rejonie Wraczy uległ katastrofie samolot pasażerski Tu-134 Bułgarskich Linii Lotniczych »Bałkan«, odbywający regularny lot na linii Sofia - Warszawa. Na pokładzie samolotu znajdowało się 66 pasażerów i 7 członków załogi. Wszyscy ponieśli śmierć" - taką informację zamieścił "Przegląd Sportowy" z 17 marca 1978 r. "Wśród pasażerów znajdowała się grupa obywateli polskich, zginął m.in. kierownik Ministerstwa Kultury i Sztuki Janusz Wilhelmi. Jak się dowiedzieliśmy w PZKol. na pokładzie samolotu znajdowali się także kolarze kadry torowej grupy sprinterskiej, wracający z pobytu szkoleniowego do kraju: 18-letni Tadeusz Włodarczyk (MZKS Żyrardowianka), 19-letni Marek Kolasa (KS Społem Łódź), Krzysztof Otocki (KS Społem Łódź) oraz według niepotwierdzonych jeszcze informacji Jacek Zdaniuk (CWKS Legia Warszawa) i 21-letni Witold Stachowiak (MZKS Żyrardowianka). Polskie kolarstwo poniosło nową, dotkliwą stratę. Wszyscy ci młodzi kolarze przygotowywali się do mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich w Moskwie, z ich sportową przyszłością wiązano duże nadzieje" - można było przeczytać dalej w notatce w "Przeglądzie Sportowym". "Awaria instalacji elektrycznej". Skąd zatem utajnienie dokumentów? Zaraz po wypadku teren został otoczony przez wojsko. Nawet mysz nie była w stanie się tam prześliznąć. Wojsko pojawiło się dosyć szybko, bo w pobliżu znajdowała się tajna baza wojskowa. Zresztą podobno tamtejsza armia miała otrzymać informację o tym, że obcy samolot wojskowy naruszył przestrzeń powietrzną Bułgarii. Zaledwie godzinę po zdarzeniu w wiadomościach o godzinie 15.00 Radio Belgrad nadało komunikat: "Samolot z nieczytelnymi oznaczeniami przeleciał nad terytorium Jugosławii". Według ówczesnych władz Bułgarii katastrofa ta została bardzo dokładnie zbadana, a jako oficjalną przyczynę podano "awarię instalacji elektrycznej". Gdyby to było takie proste, to ówczesne komunistyczne władze utajniałyby 200 stron dokumentów dotyczących wypadku, a obecne demokratyczne władze nie robiły nic, by je odtajnić?I to wszystko powoduje, że pojawia się wiele teorii. Pojawia się zatem historia z zamachem terrorystycznym, porwaniem, ale też zestrzeleniem samolotu. W bułgarskiej Wikipedii można przeczytać: "Przyczyna katastrofy nie została ustalona. Istnieje wersja, w której samolot został w jakiś sposób dotknięty samolotem bułgarskich sił powietrznych - prądem odrzutowym, kolizją w powietrzu itp."Jest o tyle ciekawe, że fotograf-amator zdołał zrobić zdjęcie, na którym widać dwie maszyny w tym samym czasie. Podobno wciąż ma on negatywy, ale nie chce na razie ich upubliczniać. To wersja z "Blica". Problemy z dojściem do prawdy. Pomnik i tablica przypominają Tego, by wyjaśnić przyczyny największej katastrofy lotniczej w dziejach Bułgarii, domagały się rodziny bułgarskich ofiar, ale już po 1990 roku, kiedy dokonała się zmiana władzy. Ciekawostką jest fakt, że sprawą próbowano zainteresować Organizację Narodów Zjednoczonych. Kopia dokumentów dotyczących katastrofy miała trafić w ręce - jak pisze bułgarska Iustitia - Luigi Edmondo Rosito jednego z obrońców praw człowieka. Tyle że ten został znaleziony martwy w swoim domu. Zginął podobno w dziwnych okolicznościach, a dodatkowo z jego domu zniknęło wiele dokumentów.Jednym z tych, który ma spore wątpliwości co do wypadku lotniczego sprzed 45 lat, jest Leszek Sibilski. To profesor socjologii w Montgomery College w stanie Maryland, który sam zresztą miał być na pokładzie tego samolotu, bo był członkiem kadry w kolarstwie torowym, ale w kraju zatrzymały go wówczas obowiązki na uczelni.To on od kilku lat próbuje dojść do prawdy, ale i bułgarski, i polski Instytut Pamięci Narodowej odmawiają wszczęcia śledztwa. Dzięki profesorowi Sibilskiemu na torze kolarskim w Pruszkowie odsłonięto pamiątkową tablicę poświęconą katastrofie, na której widnieje napis: "Żyjący mają obowiązek wobec tych, których nie ma już wśród nas, aby opowiadać ich historię...". To m.in. dzięki jego staraniom doprowadzono do uprzątnięcia terenu wokół pomnika ofiar tragedii w miejscu zdarzenia, jaki powstał rok po tych tragicznych wydarzeniach. Co ciekawe, w Bułgarii jest to jedyny taki pomnik dotyczący tej katastrofy. Przy pracach renowacyjnych dokonano też niezwykłego odkrycia. Po 45 latach od potwornego wypadku znaleziono drobne przedmioty, które prawdopodobnie należały do ofiar. Na jednym z profili na Facebooku poświęconym katastrofie można przeczytać: "To tylko pokazuje jaki bałagan panował wtedy i zaniedbania władz państwowych i mimo to w dalszym ciągu nasza władza nie jest zainteresowana wyjaśnieniem tej katastrofy". "Nic nie było spalone. Jest to dla mnie niewytłumaczalne" Wyjaśnienie tej katastrofy jest potrzebne wszystkim. Nie chodzi tu już o ewentualne zadośćuczynienie, ale po prostu o poznanie prawdy. Tym bardziej że wokół tej tragedii powstało mnóstwo historii. Podobno zaraz po katastrofie Baba Wanga, bułgarska mistyczka, powiedziała, że wszystkie ofiary katastrofy wrócą i zrobią to drogą wodną. Cokolwiek miałoby to znaczyć.Rąbka tajemnicy na temat wydarzeń z 16 marca 1978 roku uchylił nieco w rozmowach z bułgarskimi dziennikarzami Jordan Kalczew, jeden z lekarzy sądowych, który był na miejscu tragedii. "Bardzo szybko przerzucono nas na miejsce katastrofy. Miejsce wypadku miało około jednego kilometra kwadratowego. Znaleźliśmy wiele kości, mocno połamanych. Największy fragment ciała ważył około 17 kilogramów i pochodził z okolicy miednicy, ale nie mogliśmy ustalić, czy był to mężczyzna, czy kobieta. Nie znaleziono żadnych mięśni, wszystkie miękkie tkanki zostały rozbite na tysiące cząsteczek. Akty zgonu pisaliśmy na dokumentach lotu. Nic nie było spalone. Silniki zostały wyrzucone dwa kilometry dalej, co wskazuje, że samolot rozbił się z pełną prędkością. Jest to dla mnie niewytłumaczalne. Może pilot chciał się zabić" - mówił Kalczew. Warto dodać, że nigdy nie odnaleziono czarnych skrzynek. Na miejscu katastrofy znaleziono też dokumenty osoby, która w ogóle nie podróżowała tym samolotem. To jednak też nie zostało nigdy wyjaśnione. Mieszkańcy wioski, którzy sprzątali później teren, twierdzili też, że w samolocie nie było w ogóle siedzeń, co wydawało się bardzo dziwne. Jedna z hipotez mówi, że omyłkowo na tym samolocie przeprowadzono testy urządzeń jądrowych, w wyniku których pasażerowie byli narażeni na wysokie dawki promieniowania. To może tłumaczyłoby brak foteli w samolocie pasażerskim albo zamknięte szczelnie trumny. Nie wyklucza się też możliwości aktu terrorystycznego. Jak zatem widać, katastrofa ta wciąż wiąże się z wieloma tajemnicami i nie bez powodu nazywana jest najbardziej zagadkową. Zagubiony klucz i gorączka - to ich ocaliło Splot różnych zdarzeń spowodował, że do samolotu nie wsiadło dwoje sportowców. Po polskiej stronie był to Sylwester Pokropek. Jego uratował... klucz od pokoju hotelowego, który zaginął. Dla niego zabrakło biletu lotniczego i w drogę do kraju udał się syrenką wraz z trenerem. Po bułgarskiej stronie tą, która otrzymała drugie życie była Iljana Rajewa. To późniejsza wielokrotna medalistka mistrzostw świata i Europy. Ona dzień przed wylotem świętowała 15. urodziny. "Wieczorem dopadła mnie potwornie wysoka temperatura, 40 stopni. Byłam bardzo chora, rodzice wezwali lekarzy do domu. Następnego dnia - 16 marca - musiałam jechać na międzynarodowy turniej do Polski. Spakowałem walizki, wszystko było gotowe do podróży. Jednak mój ojciec zadzwonił wieczorem do trenerki i powiedział: Iljana ma temperaturę 40 stopni, nie może podróżować. Wtedy z Warny wezwano Albenę Pietrową, moją zastępczynię. Rano 16 marca wszystko mi przeszło, ale dokumenty były już w federacji, nie było mowy, żebym wyjechała. Potem zdarzył się wypadek... Los" - powiedziała Rajewa na łamach "Blica".