Przede wszystkim gratuluję świetnej postawy na mistrzostwach Europy. Z jakim nastawieniem jechała pani do Grenchen? Ile medali było w planie? Trener mi zawsze powtarza, że jak już jadę na zawody, to po to, by wygrać. Choć cały czas trochę brakuje mi takiej pewności siebie. Jasne, nastawiałam się na medal w omnium. Co do scratchu, to nie byłam nawet pewna do końca, czy wystartuje, tak że tutaj to trochę niespodzianka. No i w madisonie liczyłyśmy z siostrą na medal, ale ten wyścig nam się nie ułożył. No właśnie co, nie wyszło w madisonie, gdzie była szansa na trzeci krążek? To jest taka konkurencja, że jak jedna czy druga strona popełni błąd, to może kosztować medal. Nie poszło nam tak, jakbyśmy chciały. Nie mogłyśmy się porozumieć na torze. Chociaż jesteśmy siostrami, to nie wychodziła nam ta współpraca. Jednak nawet, jak są jakieś konflikty, jedna na drugą nakrzyczy, to potem szybko potrafimy to sobie wyjaśnić i się pogodzić, tak że już sobie wszystko wyjaśniłyśmy. Czuła pani na sobie presję przed tym startem? Kibice głównie od pani oczekiwali sukcesów. Ja już się do tej presji przyzwyczaiłam. To jest też część życia sportowca, element tego zawodu, tak że wydaje mi się, że potrafię sobie z tym poradzić. Zresztą, ja nigdy też nie usłyszałam, że "muszę". Nigdy nie dostałam takiego komunikatu, że muszę zdobyć medal. Ten rok w ogóle zaczął się dla pani bardzo dobrze, bo już w pierwszym wyścigu rangi World Tour, Santos Tour Down Under w Australii, zaliczyła pani pierwsze szosowe zwycięstwo. To była zaskoczenie? Trochę tak. Z drugiej strony wiedziałam, że jestem w stanie rywalizować na takim poziomie na szosie, dlatego też po zakończeniu zeszłego sezonu zmieniłam ekipę. Liczyłam na to, że mogę powalczyć. Chciałam udowodnić, też sobie, że na szosie również potrafię się ścigać. Wiedziałam, że muszę coś zmienić i teraz nie żałuję, to była najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć. Z moim poprzednim zespołem rozstałam się w bardzo złych relacjach. Końcówka poprzedniego roku kosztowała mnie dużo emocjonalnie, ale teraz, po pobycie w Australii to minęło. W ekipie powtarzali mi, że ten etap będzie dla mnie, wiedziałam, w jakiej roli tam pojechałam. To jest też ta różnica, że w Polsce nigdy w zespole szosowym nie usłyszałam, że ktoś we mnie wierzy, wie, że jestem w stanie wygrać. Że dziewczyny nakręca to, że jadą ze mną. A tutaj czułam te pozytywne emocje, co mnie napędzało. Czuję trochę ulgę, że ten swój cel, jaki sobie obrałam na ten sezon, osiągnęłam bardzo szybko, ale to tez motywuje do tego, żeby powalczyć o coś więcej. I mam nadzieję, że uda się parę fajnych wyników odnotować. Jak pani ocenia początek w nowej ekipie? Da się to porównać z naszym podwórkiem? To bardzo przykre, ale różnica jest bardzo duża. Zawsze się z tego śmiałam, jak ktoś mówił, że za granica jest inaczej. Natomiast teraz, patrząc na to od środka, uważam, że w Polsce brakuje nam bardzo dużo, żeby dorównać do tego poziomu. Nie chodzi tylko o kwestie finansowe, ale też i o organizację, zaangażowanie, narzucanie niepotrzebnej presji, brak wsparcia dla zawodników. Takich podstawowych rzeczy, które moim zdaniem są podstawą do zbudowania zawodowej ekipy. Brakuje też rozmów na linii dyrektor - zawodnik, podziału zadań przed wyścigami. Brak też dowartościowania i takiego poczucia, że zasługujesz na to wszystko. Rzecz jasna wynagrodzenie też znacząco się różni. Tak naprawdę po tych kilku tygodniach spędzonych w Australii, kiedy zobaczyłam pierwszą wypłatę z nowej ekipy, wszystko mi przeszło, już nic nie bolało (śmiech). Teraz traktuję to jako moją pracę. To też zmieniło się w moim podejściu. Dla mnie teraz kolarstwo jest pracą, mogę oficjalnie powiedzieć, że zarabiam, jeżdżąc rowerem. I to fajne uczucie. Po podpisaniu zawodowego kontraktu tor zszedł na dalszy plan? Nie, od razu, kiedy zaczynałam rozmowy z ekipami, to powtarzałam, że jestem torowcem i ważne było dla mnie, żeby w zespole rozumieli, że chciałabym nadal ścigać się na torze. Wiadomo, że tam mam większe szanse, by powalczyć o medal na igrzyskach. To będą moje trzecie igrzyska i mam nadzieję, że to w końcu "wyda" tak, jak powinno. Najpierw jednak muszą powalczyć o olimpijską kwalifikację, bo to się samo nie zrobi. Mam jednak nadzieję, że pójdzie gładko, bez większych problemów. Łatwo jest pogodzić te dwie specjalności? Wraz z moim trenerem Sylwestrem Szmydem, od początku naszej współpracy, obserwowaliśmy, jak rozwija się kolarstwo torowe. I zaczęło się dużo łączenia toru z szosą. Wpłynął też na to kalendarz UCI, bo kiedyś było ciężej to pogodzić, nie było kiedy robić przerw, między jednym sezonem a drugim. Teraz szosowcom łatwiej jest startować na torze. Wiedzieliśmy z trenerem, że chcemy iść takim trybem przygotowań, dlatego znalezienie ekipy szosowej było dla mnie dobrym wyjściem. Nawet teraz, przed startem w Grenchen, dopiero co wróciłam z Australii i zrobiłam tylko dwa treningi na torze. Nie robiłam niczego specyficznego pod kątem ME, a i tak moja dyspozycja była bardzo dobra. Kluczem, szczególnie w omnium, są wyścigi szosowe, zwłaszcza, jeśli nie ma się odpowiedniego przygotowania przez kadrę, systemu szkolenia, tak jak jest to chociażby w Wielkiej Brytanii, gdzie zawodniczki z toru rzadko startują na szosie, a i tak są na kosmicznym poziomie. Dlatego ja głównie pracuję na szosie, a potem, przed ważną imprezą, przestawiamy się na tor. I wydaje mi się, że to rozwiązanie, które najbardziej mi odpowiada. Jakie dalsze plany startowe na ten sezon? Teraz jestem w domu, ale mam tylko kilka dni na przepakowanie się, zrobienie prania i jadę na kolejne zgrupowanie na szosie. Niedługo wracam też do startów z moją ekipą, 28 lutego czeka mnie pierwszy klasyk, sporo będę miała jednodniowych wyścigów. Później znów starty na torze, zresztą przez cały marzec i kwiecień mam bardzo napięty grafik. Potem będzie chwila oddechu, a następnie zgrupowanie na wysokościach przed Giro, moją pierwszą etapówką w World Tourze. Bardzo się z tego cieszę, bo to trochę łatwiejszy wyścig, niż Tour de France. I jak na pierwszy rok ścigania się w ekipie zawodowej, będzie to dla mnie lepsze rozwiązanie. Tych startów będzie sporo, ale uważam, że ekipa szanuje mnie jako zawodniczkę, wie, że to dla mnie pierwszy sezon na tym poziomie i zależy im, żeby nie zrobić mi krzywdy, nie przesadzić z liczbą wyścigów. Cieszę się, że ten kalendarz jest ułożony w taki sposób, żebym miała też chwilę oddechu. Czytaj także: Sypnęło medalami na ME! "Biało-Czerwoni" wrócili do kraju Cały czas podkreśla pani, że brakuje pewności siebie. Siedem medali wielkich imprez i wygrana w World Tourze to za mało, żeby poczuć się pewnie? Podstawą w sporcie na takim poziomie jest współpraca z psychologiem. Ja po igrzyskach w Rio miałam bardzo ciężki czas. Długo zajęło mi, żeby wrócić do poziomu, na jakim jestem teraz. Przez dwa lata byłam praktycznie wyjęta z formy, również psychicznie. W Tokio było podobnie, znów nie poszło po mojej myśli i ciężko było się pozbierać, bo nie ze swojej winy najważniejsze zawody życia skończyłam kraksą. Czasem mam problem, żeby poradzić sobie ze swoimi emocjami, choć sama się zastanawiam, z czego to wynika, bo przecież wchodzę na tor i tak jak teraz, w Grenchen, wracam z dwoma medalami. I nie potrafię sobie na to odpowiedzieć. Może to jest też coś, czego nam w Polsce brakuje, takiej pewności, stabilności, spokoju. To ma wpływ na nas, bo kiedy wszystko wokół się wali, a ty starasz się zrobić wszystko jak najlepiej, to potem zastanawiasz się, czy na pewno zrobiłaś wszystko co mogłaś. Staram się nad tym pracować, ale wiadomo, że psychika to złożona rzecz i czasem jedna mała pierdoła potrafi wybić z rytmu. Ma pani jakiś sposób, żeby odciąć się od kolarstwa i zresetować głowę? Jestem typem zawodnika, który siedząc na torze, nie słucha muzyki. Nie wyłączam się podczas zawodów, lubię siedzieć i słuchać odgłosów zawodów. Być cały czas skupiona. Jak już zaczynam sezon, lubię być na tym skoncentrowana, nie wypaść z rytmu. Bo u mnie bywa różnie i jak poczuję za dużo luzu, to też nie jest dobrze. Dlatego dopiero w październiku mogę się odciąć od kolarstwa i mieć czas dla siebie. Poza tym, lubię spędzać czas ze znajomymi. Czasem, kiedy oczywiście mogę, jak normalny człowiek napić się piwa czy wyjść gdzieś z ludźmi spoza kolarskiego środowiska. Odciąć się od tego wszystkiego, pojechać do domu, do rodziców, którzy potrafią swoje córki potraktować nie jako sportsmenki, ale jako zwykłe dziewczyny. Dlatego, jak wracam do domu, czuję, że głowa mi się resetuje. Czyli pieniądze z kontraktu wyda pani dopiero w październiku? (Śmiech) Lubię zrobić prezent sama dla siebie. Ubrania, makijaże, takie kobiece sprawy. I jak mam możliwość, zawsze zamówię coś dla siebie. Trochę tych dolarów ze stycznia już wydałam. W Australii kupiłam kilka pamiątek, zostałam zaproszona na kolację ze sponsorami, na którą nie byłam przygotowana, tak że musiałam kupić sukienkę i buty na obcasie, tak że takie sytuacje też się zdarzają. Natomiast staram się jak najwięcej odłożyć na przyszłość, bo wiadomo, jak to w sporcie, nigdy nic nie jest pewne. Nie wiadomo, czy kolejny sezon będzie tak dobry, jak obecny, tak że staram się zabezpieczyć, jak tylko mogę.