Przez trzy dni Katowice gościły XI edycję Europejskiego Kongresu Gospodarczego. Wśród zaproszonych gości nie brakowało polityków, ludzi biznesu, ale również nazwisk bezpośrednio związanych ze sportem. W ramach specjalnego cyklu "My way. Inspiracje" o początkach swojej wielkiej przygody z kolarstwem opowiedział Czesław Lang. Dzisiaj organizator Tour de Pologne UCI World Tour, podczas rozmowy wrócił do czasów, gdy o wielkim kolarstwie dopiero marzył, zdobycie roweru z prawdziwego zdarzenia było nie lada wyzwaniem, a po zawodach jadało się kiełbaski i zajadało świeżymi bułkami. Rower za siostrę Czesław Lang urodził się w Kołczygłowach, w Pomorskiem. Zanim trafił do zawodowego kolarstwa, musiał przede wszystkim nastawić się na pracę, którą jak sam przyznał od dziecka miał we krwi. - Mając 13 lat chyba wszyscy, którzy byli wtedy w moim wieku oglądaliśmy Wyścig Pokoju, a w nim Ryszarda Szurkowskiego, Stanisława Szozdę, którzy walczyli, wjeżdżali na stadiony. Bardzo marzyłem, aby też być kolarzem, choć wiadomo, że w tamtych czasach bardzo trudno było zdobyć rower. Do tego mieszkałem w małej miejscowości, a mój ojciec nie miał na tyle pieniędzy, aby jechać do Bydgoszczy do Rometu i kupić rower. Jedyną drogą było zapisanie się do klubu - opowiadał Czesław Lang podczas cyklu "My way. Inspiracje". Przejażdżki na rowerze stanowiły dla nastolatka luksus, którego zaznanie było jednak możliwe w ramach męskiej solidarności i pewnej wymiany, która najpewniej zapoczątkowała drogę do wielkiego kolarstwa. - Miałem takie szczęście, że byłem pod opieką dobrego nauczyciela wychowania fizycznego, który miał rower wyścigowy i dawał mi od czasu do czasu na nim pojeździć, ale w tym celu, abym umawiał go ze swoją siostrą na randki. Działało to na zasadzie - ty mnie umówisz z siostrą na randkę, a ja ci dam rower, żebyś mógł pojeździć. Tak pokochałem jazdę na rowerze. Oni są małżeństwem i wszyscy zadowoleni - wspominał z uśmiechem na twarzy były kolarz. - W swoim pierwszym wyścigu wystartowałem na damce mojej mamy. Dobrze pojechałem, zapisałem się do klubu. To chyba co ważne było w moim życiu to fakt, że byłem wychowany na wsi poprzez pracę i miałem swoje obowiązki. Miałem króliki, kury, były sianokosy, wykopki i od małego zawsze mi to towarzyszyło i dlatego, gdy przyszedł rower, łatwiej było zmobilizować się do treningu - dodał Lang, wspominając swój pierwszy wyścig. Zjazdy na śmierć i życie Odkryciem nie jest, ze współczesne kolarstwo wygląda dzisiaj zdecydowanie inaczej, niż przed laty. Wtedy nikt nie zwracał takiej uwagi na bezpieczeństwo, choć prędkości podobnie, jak teraz przyprawiały o zawrót głowy. - Całą swoją karierę przejeździłem bez kasku, gdzie naprawdę niejeden raz jechało się stówę na godzinę w Pirenejach lub Alpach ze zjazdów. Tylko inaczej, gdy jedziesz sobie turystycznie, a inaczej, gdy walczysz. W drugim przypadku zapominasz o wszystkim i co się stanie, to się stanie - opowiadał srebrny medalista olimpijski. Sukcesy na arenie ogólnopolskiej, wkrótce przerodziły się w medale i zwycięstwa na światowym podwórku. Kilkadziesiąt lat wstecz, barier w kolarstwie było jednak zdecydowanie więcej, jeśli mielibyśmy przyrównać tamte realia do dzisiejszych czasów. - 30 wygranych wyścigów to bardzo dużo. Ścigałem się z Leszkiem Piaseckim, który był pierwszym kolarzem z bloku wschodniego, który trafił do zawodowego peletonu. Wicemistrzostwo olimpijskie otworzyło mi drogę. To był rok osiemdziesiąty, więc żelazna kurtyna jeszcze do końca nie opadła i był podział na kolarstwo zawodowe oraz amatorskie. Byłem pionierem, któremu medal dał przepustkę na to, aby trafić do zawodowych grup. Tam też nie było łatwo - mówił dwukrotny zdobywca medali mistrzostw świata. Szok i lądowanie w innym świecie Włochy otworzyły nową furtkę na zawodowego peletonu, gdzie świat sportu wyglądał już nieco inaczej. Zmieniło się sporo, oprócz jednego - chęci bycia najlepszym. - Gdy pojechałem do Włoch, menedżer powiedział mi, żebym w przeciągu dwóch tygodni nauczył się włoskiego. Do tego doszła zmiana mentalności treningu, bo w kolarstwie amatorskim jeździłem około 150 kilometrów, a tu nagle 290. To był zupełnie inny sposób treningu, odżywiania się. To nie jest tak, że jedzie się przez siedem godzin na siodełku i nic się nie dzieje. Przez cały czas musi być pełna koncentracja. Z każdej strony są kolarze, więc jeśli przednim kołem dotknie się koła tego, który jedzie przed tobą, momentalnie się przewracasz. Trzeba też kontrolować na przykład, czy ktoś nie zaczyna uciekać - wspominał Czesław Lang. Indywidualizm dyscypliny prawdziwie zajrzał w oczy srebrnego medalisty IO z Moskwy wtedy, gdy za sportową pasją zaczęły podążać pieniądze. Włoskie standardy były nieco inne od tych, z którymi na co dzień spotykał się nad Wisłą. - W Polsce seniorów uprawiających kolarstwo było około 500. Żeby rozegrać mistrzostwa Polski, trzeba było podzielić Polskę na cztery strefy i z każdej z nich wybrać 50 kolarzy i dopiero oni trafiali do finału. Później spośród tych wszystkich kolarzy wybierano reprezentację, która liczyła 20 zawodników. Z niej wybierano sześciu kolarzy na Wyścig Pokoju i czterech na igrzyska olimpijskie. Nad tym wszystkim czuwał trener. Natomiast, gdy trafiłem do zawodowego peletonu i podpisałem kontrakt, przeżyłem pierwszy szok. Usłyszałem słowa: "na koniec lutego przyjedź na wyścig". Zapytałem, więc o zgrupowanie, kto powie mi, jak mam trenować. Odpowiedź brzmiała: "Jesteś zawodowcem, więc to twoja decyzja" - mówił. Kliknij i czytaj dalej!