"Borysewicz stworzył podwaliny federacji kolarskiej USA. Wokół niego skupili się nie tylko zawodnicy, ale także trenerzy, choćby nasi szkoleniowcy bracia Bek, Andrzej i Jarek, tworząc razem z nim potęgę kolarstwa torowego w Ameryce. Ja trafiłem do jego grupy szosowej Subaru-Montgomery w 1991 roku, gdy był już wielkim autorytetem" - powiedział Zamana. Borysewicz wspominał w wywiadzie dla PAP, że był "dzieckiem o złym pochodzeniu". Rocznik 1939, kresowiak i syn carskiego oficera wychowywał się po wojnie w Górze Śląskiej koło Wrocławia. Z powodu przeszłości ojca utrudniano mu kontynuowanie nauki, w wojsku wysłano do kompanii karnej, a po powrocie do cywila przez parę lat nie dawano paszportu. Kariera kolarska nie potoczyła się na miarę jego oczekiwań i po skończeniu studiów na warszawskiej AWF zaczął pracę trenerską w łódzkich klubach. Jego wychowankiem był m.in. Mieczysław Nowicki. W 1976 roku Borysewicz wyjechał do USA. "Byłem pierwszym w ogóle trenerem zatrudnionym na etacie w Amerykańskiej Federacji Kolarskiej. Miałem biurko, krzesło, telefon i roczny budżet w wysokości 60 tys. dolarów. Uczyłem Amerykanów podstaw, prawidłowej sylwetki na rowerze, potem zachowań w peletonie, taktyki. Bo oni na początku nic nie wiedzieli. Nie ścigali się, ale jeździli na rowerze" - opowiadał. Po ośmiu latach prowadzona przez Borysewicza reprezentacja USA zdobyła w Los Angeles cztery złote medale olimpijskie. Trenował od juniora Grega LeMonda, który w 1986 roku jako pierwszy Amerykanin wygrał Tour de France. U Borysewicza rozpoczynał też karierę siedmiokrotny zwycięzca "Wielkiej Pętli" Lance Armstrong, któremu wszystkie te triumfy odebrano za stosowanie dopingu. "LeMond był wyjątkowy. Gdyby nie został postrzelony przez własnego szwagra na polowaniu, to wygrałby Tour de France nie trzy, ale co najmniej siedem razy. Był lepszy od Armstronga. Od maleńkości miał tylko jedną nerkę, ale cechowała go niesamowita wydolność organizmu. I wygrywał wszędzie, a nie tylko w Tour de France" - oceniał. Borysewicz barwnie wspominał początki kariery kolarskiej Armstronga w grupie Subaru-Montgomery. "Zadzwonił do mnie wiceprezes amerykańskiej federacji Mike Fraysse, który był na zawodach triathlonowych, i mówi: "Eddy, jest zwierzak. A ponieważ ty potrafisz zrobić ze zwierzaków kolarzy, to skontaktuj się z nim". Podał mi imię i nazwisko: Lance Armstrong. Pojechałem do Austin, gdzie Armstrong miał kolejne zawody. Zaproponowałem mu przejście do grupy. Był już wtedy mistrzem USA w triathlonie na krótkim dystansie, zarabiał jakieś pieniądze. Powiedziałem, że może u nas zarobić więcej. Spytałem, jakie przeszedł choroby. Odpowiedział, że nigdy nie chorował. "Jak to - mówię - nawet grypy?". "Na nic nie chorowałem". "A głowa nigdy cię nie bolała?". "Nigdy" - odpowiada. Po tygodniu przysłał mi wyniki badań lekarskich. Były znakomite. Powiedział, że jest gotowy zostać kolarzem. "Dam ci 12 tys. dolarów" - mówię. "Ile?". Powtarzam sumę. A on na to: "Ja na tyle nie zasługuję". "Ale twój organizm na to zasługuje" - odpowiedziałem. I tak Lance Armstrong został kolarzem. Ścigał się w mojej grupie przez dwa sezony". W owym czasie Zamana i Armstrong jeździli razem w drużynie Borysewicza. Zamana był zdziwiony metodami treningowymi, jakie stosował słynny szkoleniowiec. "W polskiej kadrze musiałem wykonać na treningu 20 powtórzeń 200-metrowego sprintu, a u Borysewicza - tylko trzy powtórzenia. Otworzył mi oczy, że w treningu nie liczy się ilość, ale jakość. Eddie B., bo tak go nazywali Amerykanie, był dżentelmenem w każdym calu, człowiekiem z innej epoki. Nie przeklinał, nie podnosił głosu, podczas wyścigów nie pokazywał emocji. Sygnałem dla nas, że jest niezadowolony, było przesunięcie daszka bejsbolówki do tyłu. To wystarczyło, wszyscy wiedzieli, że jest źle" - wspominał Zamana. W latach 2005-07 Borysewicz prowadził polską kadrę kolarzy torowych, m.in. w mistrzostwach świata w Bordeaux i w Palma de Mallorca, na których dwa medale - srebrny i brązowy - zdobył Rafał Ratajczyk. Borysewicz zmarł we wtorek w szpitalu w Drezdenku. af/ krys/