Nie ma absolutnie nic złego w rozmowach z kibicami. Dla wielu z nich klub to jedna z najważniejszych rzeczy w życiu i na rozmyślaniu o jego przyszłości spędzają czasem więcej czasu niż prezesi. Kibice to również klienci, którzy płacą za produkt i mają prawo wymagać, by był jak najlepszej jakości. I na końcu kibice to recenzenci, którzy mogą wyrazić swoją opinię, a nawet złość. To wszystko jednak nie sprawia, że prezes jednego z największych i najbardziej rozpoznawalnych klubów w Polsce powinien robić za worek, w którego może uderzyć każdy i to nawet w najbardziej żenujący sposób. Gdy właścicielem Wisły Kraków był Bogusław Cupiał, trybuny przez lata nie krzyknęły na niego złego słowa. Obrywało się prezesom, trenerom i piłkarzom, ale nigdy Cupiałowi. Bo cieszył się szacunkiem. Gdy Jakub Błaszczykowski wyszedł na środek murawy i przeprosił za spadek z Ekstraklasy, też nikt nie odważył się rzucić inwektywy. Bo cieszył się szacunkiem. A gdy Jarosław Królewski po meczu z Wartą zjawił się na środku murawy, usłyszał: "Jak to k..., jak to wygląda, k...? Jak to wygląda? K... w pucharach potrafimy grać jak równy z równym, przychodzi liga k... i jest pośmiewisko. K..., zarabiają krocie w tym zespole. K..., mamy dość tej żenady. Kolejny sezon! K..., skończyła się taryfa ulgowa. Weźcie się, k.... Weź się pier..., obetnij im pensje, bo nie zasługują, k... to na nic. Niech oddadzą dzieciom, k... Przyjechały dzieci z domu. I znowu się wstydzimy k.... Dość tego. Wstyd, k.." Jeśli liczba wyplutych inwektyw jest miarą braku szacunku, to w tamtym momencie szacunkometr zanurkował mocno poniżej zera. Królewski u niektórych może i zapunktował, ale ogólnie zaserwował obrazek jak spod budki z piwem, a nie profesjonalnego klubu piłkarskiego. Najpierw potulnie stał jak uczniak rugany przez nauczyciela, choć akurat prezesa poważnego klubu do roli uczniaka sprowadzać się nie powinno. A później wszedł w rolę krzykacza, który próbuje udowodnić swoją wizję i to w momencie, gdy drużyna zaczyna punktować na poziomie miejsc spadkowych z I ligi. On krzyczy swoje (pisanie w mediach społecznościowych przestało działać?), trybuny swoje. On w miarę grzecznie, oni z inwektywami. On średnio merytorycznie, oni w ogóle... Co jak co, ale w tej dyskusji pomysłu na awans do Ekstraklasy trudno było się doszukać. Za to bardziej przypominała ona próbę kolejnego błyśnięcia prezesa Wisły. "Pokazał, że ma jaja" - to jedyne słowa uznania, jakie Królewski usłyszał od trybun po wystąpieniu. Pytanie tylko, czy warto, by dla nich prezes wielkiego klubu wdawał się w dyskusję przypominającą weselny spór pijanych wujków. Szczególnie, że nic w ten sposób nie uzyskał, a mógł stracić wiele. Bo ludziom na pewnych stanowiskach niektórych rzeczy po prostu nie wypada robić. Szczególnie, że w Wiśle przez ostatnie lata zrobiono już wystarczająco dużo złego i wystawiono ją na zbyt wiele prób, by teraz - dla taniego poklasku - bawić się w kolejne kontrowersje. I nie chodzi o to, by nie słuchać kibiców, bo przecież niektóre kluby regularnie się z nimi spotykają. W odpowiednim miejscu i o odpowiedniej porze prezesi przedstawiają swoją wizję, odpowiadają na pytania i słuchają rad. A wtedy są one bardziej merytoryczne niż: "Weź się pier..., obetnij im pensje, k...". Piotr Jawor