Złoty medal olimpijski z 1972 r., srebro z 1976 r. i przede wszystkim brąz MŚ 1974 r. - Kazimierz Kmiecik na pewno nie zmarnował kariery. Z Białym Orłem na piersi zagrał tylko 38 razy, ale i tak zapełnił swą gablotę z trofeami. Z Wisłą zdobył mistrzostwo Polski w 1978 r. i żałuje, że wcześniej się to nie udało, czterokrotnie został królem strzelców I ligi, a w 1985 r. zdobył Puchar Grecji z Larisą. Pan Kazimierz zastanawia się, czy znajdzie się jakiś strzelec, który pobije jego 153 bramki dla Wisły. - Paweł Brożek ma ich 149 i niewiele mu brakuje, aby mnie prześcignąć. Tomek Frankowski strzelił w Wiśle mniej, ale sumując te z Jagiellonii przeskoczył mnie - docenia klasę "Franka" Kmiecik. Jak - w opinii pana Kazimierza - wypada porównanie współczesnych derbów Krakowa do tych z jego czasów? - Różnica jest i to duża. Za moich czasów w derbach rywalizowali chłopaki z Krakowa i okolic. Po meczu spotykaliśmy się w "Fafiku" i innych kawiarniach, biesiadowaliśmy razem z kibicami. Rywalizowaliśmy już w juniorach i każdy się znał bardzo dobrze. Teraz krakowian w obu składach jest niewielu - porównuje Kmiecik. - Zawodnicy i kibice raz chodzili na Wisłę, raz na Cracovię. Stadiony dzięki temu były zapełnione, nie było antagonizmów. Kazimierz Górski miał dobre powiedzenie Pan Kazimierz od lat jest w sztabie trenerskim "Białej Gwiazdy. Jesienią pomagał Maciejowi Stolarczykowi, dziś służy radą Arturowi Skowronkowi. Jak ocenia przewrotność futbolu, która przejawia się choćby w seriach, jakie są udziałem Wisły: po 10 porażkach z rzędu nastało pięć zwycięstw z rzędu? - Trener Kazimierz Górski powiedział kiedyś, że piłka jest okrągła, a bramki są dwie i każdy może wygrać z każdym. To się potwierdziło, po serii 10 porażek zaczęliśmy tę nową - pięciu zwycięstw. Oby wygrywać dalej - mówi bohater "Jasnej strony Białej Gwiazdy". Kazimierz Kmiecik urodził się 19 września 1951 r. w podkrakowskich Węgrzcach Wielkich. Miał 10 lat, gdy zaczął trenować w Węgrzcance, której boisko leżało 50 m od jego domu. Co go nakłoniło do piłki, jakich miał idoli, skoro w tamtych czasach nie było meczów w telewizji? - Moim pierwszym wzorem był mój wujek, który grał w Węgrzcance. Chodziłem na mecze i go podpatrywałem. Gdy boisko masz pod domem, to trudno, żebyś nie spędzał całych dni na nim. To dzięki temu zacząłem grać w piłkę - podkreśla. - Dopiero później zaczęły się mecze międzypaństwowe, które transmitowano w telewizji. Podglądałem Johana Cruyffa, wychodziłem na murawę i próbowałem robić te same zwody, co on - nie kryje. Lata 60. to inny świat, inne realia piłki nożnej. W każdej jej dziedzinie, także jeśli chodzi o sprzęt. - Pierwsze moje buty to były kolarki. Szewc przybijał do nich skórzane kołki. One były lekkie i dzięki temu grało się dobrze. Inne buty były znacznie cięższe, ważyły około kilograma. Trzeba było w nich biegać - wspomina Kmiecik. - To samo dotyczyło piłek. Jedne były lekkie - gdy wiatr zawiał, ciężko było opanować. Inne z kolei były ciężkie, zwłaszcza gdy namokły, to ciężko było uderzyć. Parę razy, gdy dostałem w głowę, to nie wiedziałem gdzie jestem. Miałem nawet wstrząs mózgu od uderzenia piłki! - kręci głową pan Kazimierz. Dopiero w latach 70. XX wieku sprzęt się rozwinął. - Weszły profesjonalne firmy, jak Adidas. Dziś doszliśmy ze sprzętem do perfekcji, choć dalej trwa rozwój - przyznaje. Choć sprzęt mieli gorszy, z innego świata, to pod względem zaangażowania, poświęcenia, zwłaszcza na początkowym etapie, pokoleniu Kmiecika nie można było nic zarzucić. - Każdy skwarek trawek był zajęty przez chłopaków kopiących piłkę. Weźmy takie Błonia. Dziś są puste, a za mojej młodości przychodziły na nie całe szkoły, z teczek powstawały bramki i grano w piłkę. Teraz nie ma takiej możliwości, by jakakolwiek szkoła grała na Błoniach - porównuje. - Dzieci wozi się do prywatnych szkółek, ale poza treningami w nich nikt nic nie robi. Myśmy grali od rana do wieczora. Na błocie, na śniegu, w deszczu, z młodszymi, czy ze starszymi. Człowiek uczył się techniki, sprytu, cwaniactwa. Żeby ominąć większego kolegę, to trzeba było coś wymyślić. Dziś tego nie ma - dowodzi. Trafił do notesu Książka i wszystko się odmieniło Udział w turnieju dzikich drużyn, jaki odmienił życie pana Kazia był przypadkiem. A dzięki niemu trafił do notesu słynnego łowcy talentów "Pasów" Ignacego Książka. - Byłem na kolonii. Kolega zaproponował mi wzięcie udziału w turnieju, początkowo odmówiłem, bo trenowałem w Węgrzcance. Później jednak zorganizowałem sobie sześciu chłopaków i zaczęliśmy grać. Wprawdzie nie wygraliśmy zawodów, ale byłem wyróżniającym się zawodnikiem. Dlatego zaczęły się rozmowy i doszło do mojej przeprowadzki do Krakowa - opowiada. - W Wiśle talenty łowił Grabka, a w Cracovii Książek, który mnie wypatrzył - dodaje. Młody Kazio Kmiecik do Cracovii trafił w wieku 14 lat. - Najpierw prowadził mnie w juniorach trener Meus, a później Roman Durniok. Na pierwszą drużynę "Pasów" byłem za młody - uważa. Kolega z kadry zaprosił go do Wisły Talent Kmiecika w Cracovii rozwijał się planowo. Regularnie był wzywany na zgrupowania juniorskich reprezentacji Polski. Dzięki temu też go złowiono do Wisły. - Wracaliśmy ze zgrupowania młodzieżowej reprezentacji Polski z kolegą z Wisły Krzyśkiem Obarzanowskim. On był pomocnikiem, ja napastnikiem. On mi zaproponował przejście do "Białej Gwiazdy" i zaaranżował wszystko w klubie. Nawet nie interesowałem się tym, czy Cracovia robiła problemy z moim przejściem. Ja chciałem po prostu grać! Zresztą od samego początku ten znaczek - biała gwiazda - przyciągał mnie jak magnes. Gdy byłem mały, jeździłem na mecze Wisły - rozrzewnił się pan Kazimierz. W barwach "Białej Gwiazdy" szybko zrobił karierę. Jako 17-latek, wiosną 1968 roku zadebiutował w I lidze, w wyjazdowym meczu z Szombierkami Bytom. Wiślacy wygrali 2-0 i zapewnili sobie utrzymanie w krajowej elicie. Później odgrywał w ekipie coraz większą rolę, a strzelanie goli zaczął już w 1969 r. Słuchaj całego wywiadu z Kazimierzem Kmiecikiem: Michał Białoński