Michał Białoński, Interia: Jak ci się udaje godzić tak wiele różnych funkcji w klubie: lidera i kapitana w szatni z rolą współwłaściciela i jednego z decydentów klubu? Jakub Błaszczykowski, kapitan i współwłaściciel Wisły: Na pewno to bardzo ciężkie zadanie. Większość decyzji podejmujemy wprawdzie wspólnie, ale jednak jest to dodatkowy stres, jakiego nikt ograniczający się tylko do grania w piłkę nie doświadcza. Biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich nasza akcja się rozpoczęła, to cieszę się, że spotykamy się po dwóch latach, w jednak znacznie lepszej sytuacji. Gdy patrzę wstecz na te dwa lata, to dochodzę do wniosku, że kilka momentów było bardzo ciężkich, czy to na boisku, czy poza nim, ale sumarycznie myślę, że możemy być zadowoleni. Proszę pamiętać o specyfice, w jakiej podejmowaliśmy się akcji ratunkowej. Nie było czasu na audyty, analizę dokumentów. Działaliśmy na zasadzie: wszystkie ręce na pokład i albo się uda, albo się nie uda. Funkcjonujemy dwa lata i dopadła nas sytuacja, którą trudno było przewidzieć, ale ona globalnie dotyka całego sportu na całym świecie. Chodzi ci o epidemię koronawirusa. - Z nią wiąże się poważny światowy kryzys, który ma wpływ na funkcjonowanie klubów. Wiele firm, które długo budowały swe majątki mają dzisiaj bardzo trudno. Mam nadzieję, że finał dla wszystkich będzie szczęśliwy. Nam w Wiśle pandemia bardzo utrudniła życie i zwolniła wyprowadzanie klubu na prostą. Ukłony należą się twojej małżonce, bo nie jest tajemnicą, że trochę ci ręce opadły, gdy w styczniu 2019 r. wróciłeś do klubu i przekonałeś się, jak jest źle - Wisła nie miała swych akcji, piłkarze złożyli wypowiedzenia. Nie za bardzo było co zbierać. Wówczas Agata Błaszczykowska powiedziała ci, że nie możesz się tak łatwo poddać. - Na pewno jej rola była bardzo duża. Czułem też wewnętrzną chęć, aby zmierzyć się z tym problemem. Ona pewnie wynika z mojej cechy - lubię się pakować w kłopoty. Później, jak się człowiek zastanawia nad tym, jak to się piętrzy, wszystkiego jest coraz więcej na głowie, staje przed lustrem i mówi: "Po co ci to było?". Z drugiej strony, nabierasz jednak wewnętrznego przekonania, że się uda, że warto wspólnie z ludźmi i dla ludzi coś robić. Z ratowaniem Wisły jest jak z życiem: są momenty, w których jest bardzo ciężko, ale nigdy nie można się poddać. Cieszę się z tego, co robimy i nie żałuję niczego, choć na dobrą sprawę nigdy nie wiemy, jak się wszystko skończy. Ja nie mam ciśnienia i wielkich oczekiwań. Od początku cel był jeden: uratowanie Wisły przed upadkiem, nadal do tego zmierzamy. To jest jedno wielkie zarządzanie kryzysem. Na razie jest za wcześnie na mówienie o budowie. Ona się zacznie, gdy będziemy mogli wylać fundamenty. Na razie musimy spłacić stare zaległości. Podsumowując te dwa lata uważam, że nieźle na razie nam wychodzi. Radzimy sobie, pomimo tego, że uderzył w nas kryzys związany z koronawirusem, który przekreślił wiele planów nie tylko naszych, ale większości branż. Który z kroków milowych cenisz sobie najbardziej: doprowadzenie do porozumienia z TS Wisła w sprawie współdzielenia praw do nazwy i herbu klubu, uregulowanie z miastem zasad korzystania ze stadionu, czy pozyskanie tak dużych sponsorów jak Nowak Mosty, która to firma zaznaczyła, że pojawiła się z uwagi na ciebie i zaznaczyła, że dopóki jesteś, to ona też będzie? - Jestem ostrożny w wyrażaniu opinii. Moja powściągliwość wynika z tego, iż wciąż nie wiadomo, jak się to wszystko zakończy. Każdy z wymienionych przez pana faktów jest bardzo ważny dla zdrowego funkcjonowania klubu w walce o przetrwanie, w walce o powrót na to miejsce, na które niewątpliwie Wisła zasługuje, tak samo jak zasługują jej kibice. Kłopoty, w jakich znajdował się klub, gdy zaczynaliśmy akcję ratunkową były tak olbrzymie, że nie uda się z nich wyjść w dwa czy trzy lata. Jednym z cięższych okresów, jakie w minionych dwóch latach przeżyłem, był ten, w którym zajmowaliśmy ostatnie miejsce w tabeli. To mnie mocno dotykało, bolało. Mówię to uczciwie. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! Mam taki charakter, że bardzo szybko przechodzę do porządku dziennego nad rzeczami zrobionymi dobrze. Wychodzę z założenia, że tak miało być. Natomiast najbardziej mnie denerwuje, gdy coś jest zrobione źle i nad tymi rzeczami się z reguły skupiam. Tak było w moim dotychczasowym życiu piłkarskim: gdy człowiek osiągał jakiś sukces, to na drugi dzień się budził i szukał nowych wyzwań. Po prostu. Natomiast porażki, niepowodzenia, sprawy, które można było rozegrać inaczej, to jest to, co w człowieku najbardziej siedzi i zabiera najwięcej energii. Wydaje mi się, że to był jeden z cięższych momentów dla mnie. Chodził pan na mecze, widział, co się działo? Kilka porażek z rzędu. Dla mnie to był dużo cięższy moment od tego, w którym przejmowaliśmy klub. Mówimy o przełomie listopada i grudnia 2019 r. Nie miałeś pewnie lekko. W szatni byłeś jednym z ponad 20 zawodników, gdy zapadała decyzja o rozstaniu z trenerem Maciejem Stolarczykiem, twoim kolegą z boiska. Jakie emocje tobą targały? Z jednej strony byłeś podkomendnym Stolarczyka, a z drugiej - uczestniczyłeś w podejmowaniu decyzji o jego zwolnieniu. - To był bardzo trudny moment ze względu na to, że wszyscy mieliśmy bardzo duży szacunek dla trenera Stolarczyka i tego, co zrobił dla klubu. Przed podjęciem ostatecznej decyzji rozmawialiśmy o tym przez prawie całą noc. Zdawaliśmy sobie sprawę z wagi tej decyzji i wiedzieliśmy, że co do następcy nie możemy się pomylić. To musiał być trafiony wybór. Mieliśmy mało punktów (Wisła była przedostatnia, ale po 15 meczach miała tyle samo punktów - 11, co ostatni ŁKS - przyp. red.). Do zmiany trenera niekiedy musi dojść i to nie znaczy, że ktoś kogoś nie szanuje, czy ma do kogoś pretensje. To jest piłka nożna. Pracowałem z wieloma trenerami i wiem, jak to ciężki, niewdzięczny zawód, w którym nie zawsze ciężka praca, dobra gra przekładają się na dobre wyniki. Czasami jest odwrotnie. Wystarczy przypomnieć reprezentację Grecji, której gra nikomu się nie podobała, a jednak w 2004 r. została mistrzem Europy, strzeliła kilka bramek ze stałych fragmentów gry. Do tego miała dużo szczęścia. Trener Stolarczyk poradził sobie całkiem nieźle. Prowadzi młodzieżową reprezentację Polski. Rozmawialiście od momentu jego zwolnienia? - Pisaliśmy SMS-y, dwa-trzy, ale z początku telefonicznie nie rozmawialiśmy. Była rozmowa na pożegnalnej kolacji po zwolnieniu, ale w takim momencie, gdy buzują jeszcze emocje, to żadna relacja nigdy nie może być wspaniała. To jest jasna sprawa. Każdy był zawiedziony, zdenerwowany. Bardzo szanuję i doceniam trenera Stolarczyka - mówię to bez cienia przesady czy kurtuazji. Ostatnio mieliśmy okazję dłużej porozmawiać telefonicznie i była to dobra, spokojna rozmowa. Długo broniłeś Artura Skowronka, nawet wtedy, gdy trybuny, po 0-3 z Wisłą Płock, krzyknęły: "Hej Kuba, zmieniaj trenera!". Ostatecznie, po porażce z Zagłębiem Lubin, doszło do zmiany trenera. To był ostatni moment na to? - Tak postawione pytanie sugeruje, że takie decyzję podejmuję sam, jednoosobowo, a nie jest to prawda. Ze względu na specyficzną sytuację, jaką mamy w Wiśle, staram się jak najmniej ingerować bezpośrednio w pracę zarządu czy pionu sportowego. Oczywiście, gdy jestem pytany, wyrażam swoją opinię, podobnie jak Tomek czy Jarek i podobnie jak oni uczestniczę w podejmowaniu ostatecznych decyzji. Proszę zrozumieć - nie uchylam się od odpowiedzialności za podjęte decyzje, ale to nie jest tak, że Jakub Błaszczykowski sam, jednoosobowo, zatrudnia i zwalania trenerów w Wiśle. Tego jeszcze nie widziałeś! Sprawdź nowy Serwis Sportowy Interii! Wejdź na sport.interia.pl! Wracając do trenera Skowronka, przede wszystkim trzeba podkreślić, że podjął się bardzo trudnego zadania i to zadanie wykonał. Wiem, że dziś są tacy, którzy twierdzą, iż utrzymanie Wisły było oczywiste, ale przypominam, że w listopadzie 2019 roku mało kto w to wierzył. Trener Skowronek, w przeciwieństwie do innych, nie żądał z góry długoterminowego kontraktu, wykonał powierzone mu zadanie, wprowadzając zespół na wyższy poziom i za to należy mu się szacunek. Potem, niestety, przyszła pandemia i sprawy przestały się dobrze układać. Z tego powodu, znów po bardzo długich dyskusjach, postanowiliśmy wspólnie, że konieczne są zmiany. Jaka była geneza pomysłu zatrudnienia Petera Hyballi? - Po podjęciu decyzji o konieczności dokonania zmiany, trenera Hyballę zaproponował zarządowi nasz dział skautingu. Jego kandydatura została wtedy dołączona do krótkiej listy, na której - z tego co wiem - były jeszcze dwa inne nazwiska i ostatecznie zaakceptowana, po bezpośrednich negocjacjach. Informacje, że to ja polecałem trenera ze względu na wspólną przeszłość w Dortmundzie, nie są prawdą. Akurat w tym okresie nie mieliśmy okazji się bliżej poznać. Gdy zostałeś współwłaścicielem Wisły na pewno zainteresowali się tym twoi znajomi z Bundesligi. Jakie otrzymywałeś sygnały? - Oczywiście, że dostałem dużo wiadomości. One wynikały z faktu, że zdecydowałem się na taki krok. Wszyscy, którzy składali gratulacje - wiem, że brzmi to dziwnie - wiedzieli, że nie będzie to prosta sprawa. Mało kto zdawał sobie sprawę z tego, jak ona będzie ciężka. Sam tego nie wiedziałem. Minione dwa lata kosztowały mnie dużo zdrowia, ale niczego nie żałuję. Podchodzę do tego wszystkiego w ten sposób: "Fajnie jest zrobić coś takiego". Nie zawsze musisz robić to, co wypada, czy to, co się komuś podoba. Albo coś, co się opłaca? - Dokładnie. Można zrobić coś nie do końca logicznego, ale jestem przekonany, że ma to sporą wartość. Momenty po wygranych meczach, przełamanie kryzysu z jesieni 2019 r., wyjście ze strefy spadkowej, dają poczucie, że warto walczyć. W tych ciężkich, naprawdę ciężkich momentach najgorsze jest zawahanie się, poddanie. Jeśli widzimy choćby najdrobniejszą szansę na wyjście z kryzysu, to musimy ją wykorzystać. Drobna szansa wymaga większego zaangażowania, do tej większej można podejść na większym luzie. My mieliśmy drobną, więc nadal musimy się maksymalnie angażować, wciąż mamy sporo pracy przed sobą. Na samym początku mówiłem: gdy wybucha powstanie, wszyscy są gotowi pomóc, ale przy następnych etapach entuzjazmu brakuje. Do tego dochodzi pandemia, która jest dla wszystkich wielkim obciążeniem, także dla zwykłych rodzin, naszych kibiców. Ważnym momentem w 2020 r. była zmiana prezesa klubu. Piotra Obidzińskiego zastąpił twój brat - Dawid. Zostało to odebrane w ten sposób, że chcesz mieć większy wpływ na to, co się dzieje w Wiśle. - To był pomysł Jarka Królewskiego, który uznał, że potrzebujemy innych kompetencji, aby poprawić kilka obszarów, w których poprzedni zarząd nie potrafił odnieść sukcesu. Przypominam, że zmiana obejmowała również wzmocnienie zarządu kompetencjami Maćka Bałazińskiego. Ja wiedziałem, że to będzie rodziło określone podejrzenia, ale po rozmowach w gronie wszystkich właścicieli doszliśmy do wniosku, że to będzie najlepsze - na tamten moment - rozwiązanie. Życie pokaże, czy takim było. Póki co, rzeczywiście kilka kulejących relacji udało się istotnie poprawić, a już po kilku miesiącach urzędowania nowego zarządu pozyskaliśmy od sponsorów nowe kontrakty reklamowe, które o prawie połowę podniosły przychody na sezon. Jak z twojej perspektywy wygląda granie, bądź niegranie w reprezentacji Polski? Wydaje się, że sam masz z tym mniejszy problem niż kilku twoich krytyków, którzy zaczęli się obawiać np. po twoim golu z Podbeskidziem, który był niemal kopią bramki z meczu Polska - Rosja na Euro 2012, że zaraz zechcesz pukać do kadry, prowadzonej przez selekcjonera Jerzego Brzęczka, prywatnie twojego wujka. Szczerze? Dla reprezentacji Polski jest lepsze podejście, w którym każdy wyraża gotowość w niej gry, o ile jest przydatny, niż takie, w którym piłkarz ma energię i czas dla klubu, ale dla kadry już nie. Jesteś aktualnym, byłym, czy może przyszłym reprezentantem Polski? - To jest ciężki temat. Nie wypowiadam się, tylko robię swoje. Mam takie wrażenie, że bez względu na to, czy jestem w kadrze, czy mnie w niej nie ma, to i tak z tego tytułu powstają różne dywagacje. Cóż, ja pracuję i robię swoje. Być może są tacy, którzy woleliby, abym już nie strzelał tych bramek, ale ja nadal zamierzam to robić. Ponadto cały czas jestem Polakiem, kibicuję i wspieram tę reprezentację, zawsze będę to robił. Takie było, jest i będzie moje podejście do tego i nie ma co szukać dziury w całym, dorabiać ideologii. Ja wiem, że pewnie fajnie by było dorobić do tego jakieś historie, ale nie ma w tym żadnych tajemnic. Gram w klubie i jeżeli zajdzie taka potrzeba, dostanę powołanie, to będę do dyspozycji reprezentacji Polski. Jeżeli go nie dostanę, bo okażę się na to za słaby, to ja nie widzę w tym żadnego problemu.