<a href="http://wyniki.interia.pl/rozgrywki-L-polska-ekstraklasa,cid,3,sort,I" target="_blank">Ekstraklasa. Wyniki, tabela i statystyki - kliknij tutaj!</a> Dan Petrescu to człowiek, który wzbudza skrajne emocje. W Polsce pracował zaledwie przez 10 miesięcy, ale w XXI wieku nie było w Ekstraklasie szkoleniowca, który miałby tak wysoką średnią punktów zdobytą na mecz (2,2 pkt na spotkanie). Mimo to odchodził z naszej ligi z etykietką przegranego. Potem Rumun osiągnął jednak ogromne sukcesy - prowincjonalną Unireę Urziceni potrafił wprowadzić do Ligi Mistrzów. To tak jakby awans do tych elitarnych rozgrywek wywalczyła Termalica Nieciecza. Petrescu prowadził także rosyjskie kluby - Kubań Krasnodar i Dynamo Moskwa. Ostatnio wybrał wielkie pieniądze - pracował w katarskim Al-Arabi, a obecnie prowadzi chińskie Jiangsu Sainty. Pewne jest jedno - Petrescu to fanatyk ciężkiej pracy, trener o ego równie wielkim jak u Jose Mourinho. Potrafił wejść do szatni po wygranym meczu i w napadzie wściekłości rzucić krzesłem o ścianę. Już na dwa dni przed ligowymi spotkaniami był "podłączony do prądu". Od asystentów żądał, by ci na rozładowanie nerwów kupowali mu... waniliowe cygara. Piłkarzom serwował mordercze treningi, po których niektórzy słaniali się na nogach i wieszali psy na trenerze. Wielu twierdzi, że to właśnie spiskujący zawodnicy w dużej mierze przyczynili się do jego zwolnienia z Wisły. Jaka jest prawda o Danie Petrescu? To skuteczny trener czy dyktator, który zamęczał zawodników? Właśnie to pytanie zadaliśmy Markowi Koniecznemu, który w czasach pracy Rumuna w Wiśle był kierownikiem drużyny i bliskim współpracownikiem kontrowersyjnego szkoleniowca. Ciężka praca - tylko to się liczy Na początku sezonu 2005/2006 Wisła Kraków była o krok od największego sukcesu ery Bogusława Cupiała. "Biała Gwiazda" pukała do bram raju - fazy grupowej Ligi Mistrzów - ale ostatecznie przegrała z greckim Panathinaikosem (3-1, 1-4 w dwumeczu). Ta klęska zapoczątkowała pod Wawelem prawdziwą rewolucję - z drużyny odszedł legendarny napastnik Tomasz Frankowski, kilka tygodni później zwolniono także trenera Jerzego Engela. Wyniki były coraz gorsze, morale zespołu fatalne. Jasne stało się, że drużyna potrzebuje wstrząsu. W grudniu 2005 roku na stanowisko szkoleniowca zatrudniono Dana Petrescu. Wiadomo było, że Rumun jako trener stawia dopiero pierwsze kroki, ale osiągnięcia piłkarskie miał ogromne. Był gwiazdą Chelsea Londyn, Steauy Bukareszt i legendą reprezentacji Rumunii. "Jestem człowiekiem, który nie boi się ciężkiej pracy i tego samego oczekuję od moich zawodników. Dla mnie nie grają nazwiska tylko najlepsi zawodnicy. Najważniejsze są zwycięstwa. Ja nienawidzę przegrywać" - zapowiedział Petrescu na pierwszym spotkaniu z zawodnikami. - Ciężka praca i to codziennie - to było motto rumuńskiego szkoleniowca. Kiedy usłyszeli to piłkarze, to kilku z nich zbladło. Nie wszystkim zawodnikom Wisły to się spodobało - zaznacza w rozmowie z Interią Marek Konieczny. Graliśmy tak długo, aż Petrescu wygrywał Dla Petrescu każdy trening był jak mecz. 120 procent motywacji i mordercza walka. "Pomęczycie się przez półtorej godziny, ale potem na meczu będziecie naładowani energią" - mawiał Rumun. A potem wyciskał z piłkarzy siódme poty. - Dan miał swoje ulubione ćwiczenie, które nazywał "Chelsea". To był bardzo mocny interwał. W krótkim czasie trzeba było przebiec duży dystans. Kiedy sam wykonałem ten trening po raz pierwszy, o mało nie zwymiotowałem. Tymczasem Petrescu sam wykonywał to ćwiczenie, a potem po treningu jeszcze pół godzinki sobie biegał. Pamiętam, że na słowo "Chelsea" piłkarze po pewnym czasie reagowali przerażeniem - opowiada Konieczny. Kiedy Rumun zarządzał treningowe gierki, nie było mowy o odpuszczaniu. Co więcej, zawsze to on wygrywał - w siatkonogę ogrywał regularnie Macieja Stolarczyka czy Marcina Baszczyńskiego. Wycisk dostawali nawet... trenerzy i członkowie sztabu. - Był mistrzem w wymyślaniu różnych gier i zakładów. Przed jednym z meczów zarządził grę dwóch na dwóch. Sam grał z Dumitru Stangaciu (trenerem bramkarzy - red.), a w drugiej drużynie byłem ja i Kaziu Moskal. Szło nam dobrze i prowadziliśmy. Jaki Petrescu był wściekły! Jak on strasznie przeklinał! Graliśmy do tego momentu, aż Rumuni wyszli na prowadzenie. Dan nienawidził przegrywać - podkreśla były kierownik drużyny Wisły. Tytan pracy, który dążył do perfekcji O tym, jakim człowiekiem był Petrescu, wiele mówi też inna anegdota. Pewnego razu na zgrupowaniu w Turcji trening dobiegł już końca. Zmęczeni piłkarze Wisły zbierali się do szatni, a na boisku został Rumun. - Popatrz, teraz pięć razy z rzędu trafię do bramki bezpośrednio z rzutu rożnego - zwrócił się do Grzegorza Mielcarskiego, który był wówczas dyrektorem sportowym klubu i głównym pomysłodawcą ściągnięcia szkoleniowca pod Wawel. Wykonanie zadania zajęło Petrescu dobre kilka godzin, ale w końcu zadowolony z siebie opuścił boisko. Ciężka praca i dążenie do perfekcji były obsesją rumuńskiego szkoleniowca. Na treningach sam się nie oszczędzał, bezwzględnego posłuszeństwa i tytanicznej pracy wymagał także od zawodników. Konieczny: - W szatni szybko wytworzyły się grupki. Była grupa, która podkopywała Rumuna. Nie chcę tych piłkarzy wymieniać z nazwiska. Była też część zawodników, na czele z Nikolą Mijailoviciem, której metody Petrescu się podobały. Nikola wpadał czasem do szatni i krzyczał na tych drugich "przestańcie marudzić, a zacznijcie grać". Tamci patrzyli na niego wilkiem. Problem polskich piłkarzy tkwi w głowach Petrescu szybko zrozumiał polską mentalność. Powtarzał: "Problem polskich piłkarzy to nie umiejętności. Problemem jest głowa". - Uczył piłkarzy tego, by szanowali swoje umiejętności. Podam przykład - Marcin Baszczyński chciał odejść do silniejszej drużyny. Na testy chciał go bodajże West Ham United. "Baszczu" rwał się do wyjazdu, ale Petrescu powiedział mu: "Zaraz, zaraz, ty jesteś reprezentantem Polski, a oni chcą cię testować? Nigdzie nie jedziesz" - opowiada nam Marek Konieczny. - Często przed treningami zawodnicy pytali mnie: "Co nas dzisiaj czeka? Ile trzeba będzie biegać?" a ja nie mogłem im tego mówić. Dan zabraniał. Tłumaczył, że piłkarze muszą zmienić swój tok myślenia. Trening to ich sprzymierzeniec, bo dzięki niemu stają się coraz lepsi - mówi kierownik ówczesnej drużyny Wisły i dodaje po chwili: - Zarzuca mu się, że "zajechał" piłkarzy, ale ja się z tym nie zgadzam. W życiu nie grałem zawodowo w piłkę, a byłem w stanie biegać i wykonywać ćwiczenia razem z grupą bramkarzy i zawodników ze słabszą wydolnością. Razem z nami trenował Kaziu Moskal, który był wtedy asystentem Petrescu. Nigdy w życiu nie zasłabłem, nie miałem torsji. A piłkarze narzekali, że było za ciężko... Opowiadali mu, że Wisła chce podbić Europę Petrescu nie spoufalał się z zawodnikami, nie ufał też ludziom z zarządu klubu. Trzymał dystans i to nie wszystkim się podobało. - Dan miał duże zaufanie tylko do mnie i Kazia Moskala. Mówił nam więcej niż innym. Do klubu ściągnął go Grzegorz Mielcarski, który wkrótce potem (w styczniu 2006 roku - red.) odszedł z Wisły. Dan mówił, że Grzesiek go zostawił. Nie potrafił zaufać działaczom, a oni czekali tylko na jego potknięcie - opowiada Konieczny. Być może rumuński szkoleniowiec potrafiłby zaufać szefom klubu, gdyby nie to, że ci już na początku przedstawili mu wizję klubu, która nijak miała się do rzeczywistości. - Naopowiadano mu, że przychodzi do największego klubu w Polsce, który co roku gra o Ligę Mistrzów. Wydawało mu się, że będzie tu miał doskonałe warunki. A tu nagle zderzenie z "szarym" życiem. Problemy z autokarem, kiepskie hotele przed meczami wyjazdowymi. On trafił w złym czasie w złe miejsce - rozkłada ręce Konieczny. Nie był w Wiśle dla pieniędzy. Gdy go zwolnili, przeżył załamanie Warto przypomnieć, że Rumun przychodził do "Białej Gwiazdy" w momencie, gdy klub nie miał snajpera z prawdziwego zdarzenia. Zanim Petrescu objął krakowską drużynę, z klubu odeszli Maciej Żurawski i Tomasz Frankowski. - Ci dwaj zawodnicy potrafili strzelić w ciągu sezonu w sumie 40-50 bramek. Na ich miejsce przyszedł Paweł Kryszałowicz, który szczyt formy miał dawno za sobą. Ludzie z zarządu nie mogli zrozumieć, dlaczego wyniki się pogorszyły. A to było bardzo proste, skład nie był już taki mocny - nie kryje Marek Konieczny. Mimo kadrowych niedostatków, Petrescu zdobył z Wisłą wicemistrzostwo Polski i dziś pewnie za taki wynik stawiano by mu pomnik. Ale niespełna dziesięć lat temu klub był w innym miejscu, a działaczom brakowało cierpliwości. Petrescu rozpoczął co prawda sezon 2006/7, ale zwolniono go już po pierwszym meczu eliminacji Pucharu UEFA z Iraklisem Saloniki (przegranym 0-1). Tajemnicą poliszynela jest to, że dużą rolę w jego zwolnieniu odegrali piłkarze, którzy skarżyli się działaczom na mordercze treningi. - Czy zawodnicy przyczynili się do zwolnienia Dana? Powiem krótko: tak. Nic więcej - ucina temat Konieczny. - Szkoda, że Rumun nie dostał szansy, żeby popracować dłużej. Dziś trener Maciej Skorża przegrywa w Lechu siedem meczów z rzędu i spokojnie pracuje. Wyobraża pan sobie taką sytuację w Wiśle? To przecież science-fiction - zaznacza kierownik ówczesnej drużyny i dodaje: - Niektórzy twierdzili, że Petrescu przyszedł do Krakowa dla pieniędzy. Znam go i mogę z całą mocą powiedzieć: on chciał tu osiągnąć sportowy sukces. Dan dawał całego siebie tej pracy. Jemu te pieniądze z Wisły naprawdę nie były potrzebne. To majętny człowiek. Sposób, w jaki Petrescu został zwolniony, pozostawił niesmak. Wyrzucono go w przeddzień meczu na stulecie klubu z Sevilla FC. Kibice "Białej Gwiazdy" w geście solidarności z Rumunem nie prowadzili dopingu, a wielka feta zmieniła się w wielką stypę. Konieczny:- Pojechaliśmy wtedy z Kaziem Moskalem do jego domu. Petrescu był załamany, opróżnił sam całą butelkę whisky. To nie było tak, że decyzja zarządu po nim spłynęła. On zostawił w tym klubie kawał serca. Petrescu był częścią świata wielkiej piłki Jaka zatem jest prawda? Petrescu to dobry czy słaby trener? - To nie takie proste, bo w sporcie ocenia się tylko końcowy wynik. Teraz można powiedzieć, że Stephane Antiga to zły trener, bo siatkarze nie osiągnęli celu, choć wygrali 10 meczów z rzędu w Pucharze Świata. Trzeba patrzeć na całość. Ja wiem, że Dan trafił do Wisły w trudnym momencie. Był w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Ale dla mnie to był jeden z najlepszych trenerów, jacy pracowali w Krakowie - nie kryje Konieczny. Jedno jest pewne: Petrescu to niesamowicie barwna postać. Marek Konieczny podkreśla, że do dzisiaj jest dobrym znajomym szkoleniowca. Rumun zaprosił go nawet na swoje wesele. Impreza była huczna, bo odbywała się w starej willi dyktatora Nicolae Ceausescu. Dostępu do budynku strzegła policja, a pod bramą było kilka wozów telewizyjnych. Goście przed wjazdem... musieli okazać paszport lub dowód tożsamości. - Dan nawet na imprezie lubił rządzić. Kiedy tylko wszedłem na jego wesele powiedział od razu: Marek, ty musisz dziś zostać ze mną do końca. Widać, że pokolenie Petrescu i Hagiego jest w Rumunii uwielbiane. Zresztą sław na weselu nie brakowało. Wchodzę na salę, a tam Tore Andre Flo przy jednym stoliku, przy drugim Walter Zenga. Wziąłem pod pachę menu i ruszyłem zbierać autografy - opowiada Konieczny. Nawet jeśli w Krakowie Petrescu nie osiągnął sukcesu jako trener, to z pewnością decyzja o jego zwolnieniu była przedwczesna. "Biała Gwiazda" nie wykorzystała Rumuna jako persony w świecie wielkiej piłki. - Często siedzieliśmy przy stoliku, a Dan nagle odbierał telefon od Romana Abramowicza (właściciel Chelsea - red.), Gianfranco Zoli czy Ruuda Gullita. Te jego kontakty można było wykorzystać - podkreśla Konieczny. Szkoda, że w Wiśle nikt o tym nie pomyślał. Autor: Bartosz Barnaś Najskuteczniejsi trenerzy Ekstraklasy w XXI wieku: