"Gdyby dziś zapytać kibica Liverpoolu o polski zespół, odpowie: Widzew" - przekonuje Ian Rush, jedna z ikon "The Reds" lat 80. i 90. Między 1977, a 1984 rokiem klub z Liverpoolu cztery razy wygrywał Puchar Europy. Najpierw legendarny Bill Shankly, którego powiedzenia stały się kanonem, a potem jego asystent Bob Paisley stworzyli zespół osiągając w piłce status "The Beatles". Rok przed swoim ostatnim wielkim zwycięstwem w finale nad Romą w Rzymie, ten zespół przepadł w ćwierćfinałowych bataliach z drużyną z Polski. Owacja fanów z Anfield Road, którzy potrafili docenić zwycięzców, mimo frustracji i bólu wywołanego porażką ich drużyny, przeszła do historii Pucharu Europy i polskiej piłki. W 1983 roku Widzew był wielki. Awansował do czołowej czwórki najważniejszych klubowych rozgrywek, w dodatku mimo tego, że dwóch kluczowych graczy Zbigniew Boniek i Władysław Żmuda po sukcesie reprezentacji na mundialu w Hiszpanii wyjechało do Serie A. Jak to w ogóle było możliwe? Przecież tuż przed pierwszym spotkaniem z Liverpoolem na drużynę spadła epidemia grypy. W książce "Wielki Widzew" fascynującą historię unikalnej drużyny opisał Marek Wawrzynowski, dziennikarz "Przeglądu Sportowego". "Po raz pierwszy w życiu miałem moment przemyśleń. Kibice, Polska, sąsiedzi, rodzina... jak zareagują, jeśli nie trafię" - wspomina 33. minutę rewanżu na Anfield Mirosław Tłokiński, który stawał do rzutu karnego. Doskonale to pamiętam, choć przeżywałem tylko przed telewizorem, ale ciarki przechodziły mi po plecach. Trafił. Bruce Globbelaar nie sięgnął piłki, Widzew wyrównał, co po zwycięstwie u siebie 2-0 dawało mu względny spokój na godzinę brakującą do szczęśliwego końca rywalizacji. Owacja kibiców Liverpoolu dla Polaków była czymś unikalnym. Książka Wawrzynowskiego o Widzewie jest jednak bardzo daleka od wyidealizowanych wspomnień wielkich chwil drużyny, którą podziwiał każdy polski kibic za boje z Liverpoolem, Juventusem, Manchesterem United, czy Manchesterem City. Jest to raczej opowieść o ludzkich dramatach, konfliktach, złamanych karierach, alkoholu, korupcji w piłce, z czego w jakiś kuriozalny sposób wyłonił się zjawiskowy zespół. Stworzył go Ludwik Sobolewski, w czasach komunistycznej beznadziei, gdzie bycie sprawnym prezesem polegało na umiejętności pływania w mętnej wodzie i układania się z PZPR. - Nie mieliśmy wyboru. Poprosił mnie Sobolewski i powiedział: "Panie trenerze, jeśli dziś nie przegramy, to pan nie będzie trenerem, ja nie będę prezesem, a sekretarz nie będzie sekretarzem - wspomina trener Bronisław Waligóra. I Widzew przegrał, dzięki czemu utrzymał się Ruch Chorzów, a spadł Zawisza Bydgoszcz, klub Waligóry i Zbigniewa Bońka. Na sentymenty miejsca nie było, tyle, że piłkarze Widzewa wynegocjowali chociaż dobre pieniądze za przegraną. Opowieści korupcyjnych w naszej piłce mamy dziś dość w związku z działalnością wrocławskiej prokuratury, Wawrzynowski z nimi jednak nie przesadza. Próbuje raczej analizować skąd wziął się legendarny charakter w drużynie stworzonej z graczy odrzuconych w innych klubach? Oczywiście nie chodzi tu o Bońka, jego kariera obyła się raczej bez osobistych upadków, ale na co dzień ocierał się o dramaty kolegów. Kiedy bramkarze Stanisław Burzyński i jadący jako pasażer Piotr Gajda zabili na drodze 85-letniego człowieka, zakrwawieni pognali do domu Bońka, by ich ratował. Pomoc budzi ambiwalentne uczucia, z jednej strony trudno jej odmówić kolegom z drużyny, z drugiej byli pod wpływem alkoholu i w panice uciekli z miejsca wypadku. Burzyński spędził w więzieniu 2,5 roku, a jakiś czas potem popełnił samobójstwo. "Siłę Widzewa tworzyli ludzie o trudnych charakterach" - tłumaczy Tłokiński, porównując siebie i kolegów do bohaterów filmu "Parszywa dwunastka". Ambicję mieli nadwerężoną, Zdzisława Rozborskiego Górnik Zabrze uznał za gracza bez perspektyw. Wiesław Chodakowski pałał żądzą rewanżu na trenerze, który odmówił mu prawa wyjazdu ze zgrupowania na pogrzeb syna. Tak było z całą grupą piłkarzy Widzewa, których zebrał Sobolewski i pierwszy trener zespołu Leszek Jezierski, wykorzystując ich bunt i gniew wobec innych. Aż przyszły czasy, w których piłkarze zaczęli się zabijać, by grać w Widzewie. Józef Młynarczyk był już po słowie z Górnikiem Zabrze, gdy Sobolewski przekonał go do wyjazdu do Łodzi. Przestraszony bramkarz z rodziną spędził potem w domu zabarykadowany cały dzień, gdy dobijali się do niego umówieni goście z Zabrza. Książka Wawrzynowskiego zawiera kilka innych scen jak z gangsterskich filmów, gdy działacze robią podchody po piłkarzy wyrywając sobie ich bagaże i upychając do samochodów. Aby przekonać Dziekanowskiego na transfer do Widzewa, jeden z ludzi Sobolewskiego sypiał na klatce warszawskiego mieszkania jego rodziców. Klimat PRL jest barwnym tłem dla wydarzeń. Pieniądze krążyły pod stołem, oficjalnie piłkarz szedł do wojska, pracy w kopalni, lub na lewy etat w lokalnych zakładach. Kupowało się za obietnice, przede wszystkim mieszkań, towaru cenniejszego niż cokolwiek w tamtych czasach. Podobno znaczące dla charakteru Widzewa była tradycja środowych gier treningowych, w których piłkarze zakładali się o pieniądze. To środowisko przeżarte było pasją zakładów, każdy pretekst był dobry. Kiedyś zespół zatrzymał się w szczerym polu podczas przypadkowego meczu, w którym Boniek postawił na małą, rudą dziewczynkę i wygrał, bo ona właśnie zdobyła pierwszą bramkę. Widzewskie środy wprowadził Jezierski. Małe stawki tak nakręcały zespół, że lała się krew podczas gry. W weekend, w meczach o punkty, trzeba było tylko to powtórzyć. I pięli się coraz wyżej. Najpierw dokonali zemsty na lokalnym kolosie z ŁKS, potem na innych polskich klubach, wreszcie dobrali się do skóry nawet Europie. Boniek tłumaczył, że widzewiacy uwielbiali grać z Anglikami. "Byliśmy takimi samymi łobuzami jak oni, tylko lepiej graliśmy w piłkę" - mówił. Pomylił się raz, w starciu z Ipswich, Anglicy roznieśli Widzew w dwumeczu 5-1. Wtedy drużynę zgubił nadmiar pewności siebie. Wawrzynowski opisuje fenomen Bońka, chłopaka o dwóch obliczach, który przed nikim nie pękał. Paweł Janas wspomina, że już podczas "chrztu" w Widzewie 19-latek pozwolił się uderzyć trzy razy, a potem wstał i powiedział starszym, że nikt na jego dupie imprezy sobie robił nie będzie. Portret Bońka w książce "Wielki Widzew" daleki jest od ideału (patrz scena scysji z Krzysztofem Surlitem posądzającym go o sprzedaż meczu), ale też ideał zapewne nie zdziałałby aż tyle na boisku. Przekonał się o tym Sobolewski, gdy nastał czas przebudowy krnąbrnej drużyny. Zespół, który w ośrodku w Spale uchodził za bandę dzikusów bez zahamowań, zaczął z czasem grzecznie się wyrażać, dyskretniej pić alkohol i stronić od wariackich zabaw. Po sukcesach w Europie, transferze Bońka za 1,8 mln dolarów, prezesa Widzewa stać było na sprowadzanie graczy wybitnie wyszkolonych i utalentowanych. Dariusz Dziekanowski, nigdy nie przyjął się w Łodzi, ani w drużynie Włodzimierza Smolarka. Dariusz Marciniak zapijał się na śmierć, Wiesława Wragę zniszczyła choroba i kontuzje, Jerzemu Wijasowi karierę złamało wojsko. Po porażce w pucharach z Dynamem Mińsk kontuzjowany Smolarek udzielił wywiadu, w którym nazwał zespół "kupą lalusiów bez charakteru, którzy nie dorastali do pięt swoim poprzednikom". Dziekanowski odpowiedział słynnym wywiadem w "Sportowcu", w którym stwierdził, że Łódź cierpi na kompleks stolicy, że obok niego gra w Widzewie 10 ludzi, którzy uważają się za gwiazdy, bo kiedyś byli giermkami Bońka, że bez Smolarka Widzew nie jest lepszy od Radomiaka. Alkohol - to kolejny wątek książki o Wielkim Widzewie. Pili niemal wszyscy, tyle że Dziekanowski inaczej niż Smolarek, który w czasach kariery uchodził niemal za abstynenta. Bohater afery na Okęciu Józef Młynarczyk wyznał, że właściwie to on nie lubił wódki. Tyle że nie pijąc został wypchnięty na margines życia drużyny. Alkohol integrował wszystkich ze wszystkimi, prezesów z sekretarzami, piłkarzy z trenerami, wyłamywali się nieliczni. Dla Młynarczyka uległość wobec większości omal nie skończyła się dramatem. Wielu kolegów nie miało tyle szczęścia. Los piłkarza w PRL był rajem, ale w teraźniejszości. Zarabiali dostatnio, dostawali mieszkania, talony na samochód, lewe etaty, czasem "dorobili" sprzedając mecz. Trudno było jednak z tego odłożyć na resztę życia. Stąd może tyle dramatów związanych z nieprzystosowaniem do świata poza boiskiem? Tak czy siak, Wielki Widzew przestał istnieć. Sobolewski został obalony przez partyjnego kacyka. Osławiony charakter zespołu odrodził się jeszcze raz, w latach 90-tych wraz z powstaniem drużyny Franza Smudy. Widzew wciąż jest ostatnim polskim klubem, który grał w Lidze Mistrzów. Autor: Dariusz Wołowski <a href="http://dariuszwolowski.blog.interia.pl/" target="_blank">Dyskutuj z autorem artykułu na jego blogu</a>