Andrzej Klemba, Interia: Misja odbudowy Widzewa została zakończona? Tomasz Stamirowski: W 2015 roku trochę symbolicznie nazwaliśmy stowarzyszenie Reaktywacją Tradycji Sportowych. Celem było wejście na najwyższy poziom i z tego punktu widzenia można odpowiedzieć, że tak. Pewien etap został zakończony, to była praca wielu osób, ale trzeba ją zamknąć. I rozpocząć nowy. Wśród kibiców jest też podobny pogląd, że Widzew zrealizował jedną część, ale chce więcej i ten temat jest otwarty. Powrót do ekstraklasy trwał osiem lat. To długo? - Proces reaktywacji był trudny. Każdy jednak wiedział, jaki był punt wyjściowy. W 2015 roku Widzew kończył sezon w pierwszej lidze w Byczynie [około 40 km od Łodzi - przyp. red.] i w jak trudnej sytuacji był klub. Z Widzewa zostały zgliszcza i tak naprawdę odbudowa była właściwie od zera. To historia prawdziwie widzewska, bo pomimo wielu przeciwności, zakrętów ta reaktywacja się udała, choć była bardzo trudna. Sami, my kibice, ją napisaliśmy. Nie przyszedł ktoś z zewnątrz i wyłożył pieniądze. Możemy być dumni, bo to środowisko widzewskie odbudowało klub. Pan jest właścicielem a jednocześnie od lat kibicem Widzewa. To właśnie fani stoją, często bezimienni, za marszem z czwartej ligi do ekstraklasy? - Rzeczywiście za tym powrotem stoi bardzo szeroka rzesza kibiców. Wiele osób i wiele firm sprawiło, że Widzew posuwał się do przodu. I nie utknął jak niektóre kluby w niższych ligach. Kołem zamachowym reaktywacji okazało się otwarcie nowego stadionu? - Zdecydowanie tak. Warto było wcześniej protestować pod urzędem miasta Łodzi w sprawie budowy stadionu. Bez nowego obiektu, rekordowej sprzedaży karnetów i kilkunastotysięcznej publiczności, nie wiadomo, ile trwałby powrót do ekstraklasy, ale można zakładać, że dłużej. Nowy stadion dał nowe środki do pozyskiwania kibiców. Na Widzew zaczęło chodzi dużo więcej ludzi niż przed reaktywacją. 16-17 tysięcy kibiców miało coraz bliższy kontakt z klubem właśnie dzięki nowemu stadionowi. Dla pana jako finansisty, w którym dwa plus dwa powinno równać się cztery, piłka nożna nie jest jakimś dziwnym światem? Tu czasem kilkanaście centymetrów może zaważyć o sukcesie klubu. Gdyby dwa lata temu w ostatniej kolejce drugiej ligi piłkarz GKS Katowice nie trafił w słupek, a kilkanaście centymetrów obok, nie byłoby Widzewa w ekstraklasie. Gdyby jeszcze rok wcześniej ze Skrą Częstochowa Michael Ameyaw z rzutu karnego nie strzelił też w słupek, awans mógłby być szybszy. Nawet w tym sezonie, w meczu z Miedzią Legnica Juliusz Letniowski nie wykorzystał jedenastki. I gdyby nie wygrana z Podbeskidziem, Widzew zostałby w pierwszej lidze.' - O piłce mówi się, że to "low scoring game", czyli pada mało bramek. W siatkówce czy koszykówce przeważnie wygrywa faworyt. W piłce nożnej już tak nie jest. Zdarza się więcej niespodzianek. Nie ma co ukrywać, że można organizacyjnie jak najlepiej ułożyć klub, ale i tak wszystko determinuje wynik sportowy. Z takich meczów jak ze Skrą czy z Miedzią, wraca się w ciszy. Przez takie detale piłka nożna jest właśnie fascynująca. W dłuższej perspektywie jest jednak korelacja między wysokością budżetu i organizacją klubu. Zdarzają się wyjątki, jak Legia w tym sezonie, ale potencjał finansowy widać na boisku. W trzeciej i drugiej lidze Widzew był krezusem, a mimo to awanse przychodziły z ogromnym trudem i w męczarniach. W tym sezonie były bogatsze kluby, a jednak wrócił do ekstraklasy. Jak to rozumieć? - Łatwo jest mówić: Widzew miał duży budżet, a nie awansował. Często nie bierze się pod uwagę tego, że choć przychody były duże, to wydatki też. Za przykład podaje się, że Miedź miała budżet wysokości 9 mln zł i awansowała. Tyle że w raporcie za 2021 roku jest napisane, że jej koszty sięgnęły 15 mln złotych. Widzew miał sporo elementów, który tworzyły przychód, a nie dochód. To na przykład różnego rodzaju bartery, działalność sklepu czy wynajem powierzchni komercyjnych, na których zarobek był bardzo niski. Drużyna z połowę niższym budżetem, ale stabilnym składem, trenerem, który ma zaufanie i pracuje od dłuższego czasu, może być groźnym rywalem. Trzeba też spojrzeć na czołówkę pierwszej ligi i pomoc z miejskich budżetów. Korona dostała od Kielc ponad 7 mln zł, Arka od Gdyni i Sandecja od Nowego Sącza ponad 5 mln, a Chrobry od Głogowa około 3 mln zł. Nie ma nic lepszego niż miejskie dotacje nieobarczone żadnymi kosztami. Pieniądze nie grają, ale dają przewagę. Jaki to był sezon dla Widzewa? Stało się zadość tradycji z ostatnich lat, czyli udana jesień i słaba wiosna. Tym razem ze szczęśliwym zakończeniem. - Punkt startowy do tego sezonu był bardzo trudny. To były nie tylko zmiany właścicielskie, nowy prezes, nowy dyrektor sportowy i nowy trener, ale na pierwszym treningu było tak mało piłkarzy, że nie dało się normalnie poprowadzić zajęć. Zespół był budowany naprędce i fantastycznie rozpoczął sezon. Pierwszy mecz i od razu 3-0 z Sandecją. Jesienią graliśmy bardzo dobrze, przede wszystkim na swoim stadionie. W końcówce było ciut słabiej, bo zremisowaliśmy derby Łodzi i z Miedzią Legnica, ale to były spotkania na bardzo wysokim poziomie. Źle weszliśmy w rundę wiosenną. W meczu z Arką odstawaliśmy fizycznie i to było dla mnie zastanawiające. Presja rosła, wyniki nie były dobre, ale niemal cały czas byliśmy na miejscu gwarantującym bezpośredni awans. Arka odrobiła straty, na chwilę nas nawet wyprzedziła, ale zagraliśmy fantastyczny ostatni mecz. To było piękne ukoronowanie sezonu. Zastanawiałem się przed meczem, co będzie jak przegramy. Każda drużyna z czołówki miała jakąś część sezonu świetną, ale wychodzi na to, że my zasłużyliśmy najbardziej na awans. Powinniśmy jednak zdobyć trzy, cztery punkty więcej i nie byłoby takich nerwów.