Andrzej Klemba, Interia: Dużo pan mówi o strukturach, regulaminach, organizowaniu klubu od nowa. Był pan prezesem Zagłębia Lubin, przewodniczącym rady nadzorczej Górnika Polkowice. Po przyjściu do Widzewa zaskoczyła pan organizacja klubu? Mateusz Dróżdż: - Tak. I to bardziej patrząc przez pryzmat Górnika niż Zagłębia. Pierwszy tydzień w Widzewie był dużym zaskoczeniem. Wszedłem do klubu i od razu widziałem, że czeka nas dużo pracy. Nie było żadnych struktur i po prostu zbyt mało ludzi, by podołać obowiązkom. Na pierwszych spotkaniach musiałem biegać po stadionie i wszystkiego doglądać, choćby przy wizycie kibiców gości. Brakowało wypracowanych schematów działania na przykład podczas dnia meczowego. Musiałem przejąć obowiązki mojego poprzednika, który właśnie zajmował się tymi sprawami. W długofalowej perspektywie nie wyobrażałem sobie, że będę tak biegał podczas kolejnych spotkań, bo moją rolą w trakcie meczu jest też podtrzymywanie kontaktów ze sponsorami. Jednym z priorytetów było doprowadzenie do tego, by pierwszy raz od lat na derbach Łodzi byli kibice obu drużyn. Nie miał pan po drodze wątpliwości, czy warto to robić? Choćby po meczu GKS Tychy - Widzew, na którym z kibicami gospodarzy byli fani ŁKS i spalili widzewskie flagi. - To była rzeczywiście skomplikowana sprawa. Pierwszy raz przeżyłem coś takiego i na początku wydawało się, że tej naszej decyzji o wpuszczeniu kibiców ŁKS nie da się zrealizować. Gdyby wojewoda zamknął na Widzewie sektor gości po wydarzeniach w Tychach, to nie byłoby na to szans. A tak wpuszczenie fanów ŁKS na mecz, po którym zostali jeszcze 2,5 godziny, sprawiło, że w mieście był porządek. W tym czasie kibice Widzewa rozjechali się do domów i było spokojnie. W tygodniu przed derbami nie było też napięcia związanego z tym, czy wejdą na mecz, czy nie. Rekomendowałem, by fani przyjechali transportem zbiorowym, bo to pomogłoby w zapewnieniu porządku. To byłby też argument w przypadku rewanżu na stadionie ŁKS i przybyciu kibiców Widzewa. Decyzja była inna i odbył się pochód przez miasto. Derbów Łodzi z kibicami obu drużyn nie było ponad dziesięć lat. Może tak było wygodniej policji czy miastu? - Współpraca z policją jest bardzo specyficzna, jeśli chodzi o komendę miejską. W wielu zabezpieczeniach uczestniczyłem, a sposób, w jaki robi się to w Łodzi, wymaga dużo więcej pracy. Przez cały tydzień przed meczem z ŁKS odbywały się spotkania organizacyjne, na których powtarzaliśmy ciągle to samo, co już zostało ustalone. W końcu udało się rozegrać mecz z kibicami obu drużyn i to jest najważniejsze. Przy okazji dowiedzieliśmy się co poprawić, by spotkania były jeszcze bezpieczniejsze. Pewne jest to, że zamykanie sektora gości na derby Łodzi mija się z celem. Poza wyzwiskami i odpalonymi racami derby Łodzi były dość spokojne. Byłem zaskoczony, a pan? - Mamy podobne odczucia, ale sporo rzeczy będziemy jeszcze poprawiać. Pierwszy raz w historii meczów na nowym stadionie Widzewa były bufory z obu stron sektora kibiców gości. Zamontowaliśmy dodatkowe siatki, zakryliśmy miejsce, w którym fani obu drużyn mogli się bezpośrednio widzieć. Wykonaliśmy pracę, której aż tak bardzo nie widać, a ogranicza możliwość incydentów między kibicami drużyn. <a href="https://sport.interia.pl/raporty/raport-studio-ekstraklasa/aktualnosci?utm_source=esatekst&utm_medium=esatekst&utm_campaign=esatekst">Podsumowanie kolejki PKO Bank Polski Ekstraklasa w każdy poniedziałek o 20:00 - zapraszają: Staszewski, Peszko i goście!</a> Przed derbami Łodzi powiedział pan w wywiadzie: "Proszę sprawdzić, gdzie jest lider po jedenastu kolejkach z zeszłego sezonu i jakie ma problemy organizacyjne". Lubi pan wbić szpilkę ŁKS? - Staram się nie przekraczać granicy dobrego smaku. Czasem robię to z uśmiechem, a czasem po to, by coś uświadomić. Ta wypowiedź została odebrana jako przytyk do ŁKS. Jestem w Widzewie, ale mam dobry kontakt z prezesem klubu zza miedzy. Kiedy jest potrzeba, rozmawiam z Tomkiem Salskim. Dla mnie nie ma problemu, by ktoś z ŁKS przyszedł do nas na mecz na obserwację. Zresztą skauci Widzewa i dyrektor sportowy byli w tym roku dwa razy na stadionie przy al. Unii. Zależy mi, by była normalność. W tej wypowiedzi mniej chodziło o wbijanie szpilki. Bardziej o to, by zejść na ziemię i nie powielić błędów ŁKS. Teraz Widzew jest w podobnej sytuacji, jak ŁKS rok temu. Po serii meczów bez porażki, przyszedł dołek. - My to oczywiście analizowaliśmy i przed meczem z Zagłębiem Sosnowiec mieliśmy tyle samo punktów, co ŁKS rok temu. Czasem są znaki, który są sygnałami, że trzeba coś zrobić. Dlatego też nagraliśmy film motywujący, napompowaliśmy piłkarzy, by przerwali passę meczów bez wygranej i to się udało. ŁKS-owi rok temu nie. Na początku pracy w Widzewie podkreślał pan, że będzie pilnował pieniędzy. Jak idzie panu rola strażnika finansów? - Wiedzieliśmy, w jakim stanie przejęliśmy klub. Priorytetem było zwiększenie przychodów, a ograniczenie kosztów. Wydaje mi się, że krok po kroku jesteśmy bliżej uporządkowania tych kwestii. Oszczędzamy i nie poddajemy się presji. Choćby na przykładzie autokaru, którym jeździ Widzew. To biały autobus, po którym zupełnie nie wiadomo, do kogo należy. Wiem, że poprzedni został zniszczony, ale uważam, że zespół powinien jeździć obrandowanym autokarem. Tyle że wtedy nie mógłby na siebie zarabiać na innych trasach. Na razie nas na to nie stać. Mam nadzieję, że to się zmieni. Choć przez ostatnie lata Widzew wydobył się z czwartej ligi, to zespół nie rozpieszczał kibiców grą. Z trudem awansował do drugiej ligi. Wszedł do pierwszej ligi, ale w ostatnim meczu przegrał, a gdyby w równoległym spotkaniu zawodnik GKS Katowice trafił do bramki, a nie w słupek, nic by z tego nie było. W poprzednim sezonie był dopiero dziewiąty. Teraz wreszcie Widzew gra na miarę oczekiwań i choć zdarzają się potknięcia, to kibice są bardzo zadowoleni. A do tego pan jeszcze zapowiada sponsorów strategicznych dla akademii i klubu. Podgrzewacie atmosferę? - Raczej reklamujemy to, co robimy. Udało nam się znaleźć sponsora dla akademii, toczą się finalne rozmowy w sprawie sponsora dla klubu. Na początku Widzew został odbudowany dzięki wielkiemu zaangażowaniu kibiców, którzy wykładali swoje pieniądze. Potem jednak trzeba było już zarządzać klubem, który jest wielką marką, ale popełniano błędy. Kiedy teraz rozmawiamy z potencjalnymi sponsorami, słyszymy, że chcą wejść w Widzew, bo widzą jasny i klarowny projekt. Cieszę się, że kibice nam ufają, ale zbieramy też głosy krytyki. Czasem słuszne, a czasem nie. Sponsor strategiczny zastąpi na koszulkach hasło dedykowane kibicom "Zawsze w 12"? - Tak. W nowym projekcie koszulki napis "Zawsze w 12" będzie w innym miejscu. Ostatnio zdradził pan, że za czasów poprzedniego zarządu nie zapłacono ekwiwalentu za Petara Mikulicia i Widzew dostał zakaz transferowy. Udało się sprawę rozwiązać po myśli klubu, ale opinie kibiców są różne. Jedni zarzucają panu niepotrzebne wywlekanie tej sprawy na światło dzienne. - To była przemyślana decyzja kilku osób. Wiedzieliśmy, że sprawa Mikulicia i zakazu transferowego już wyciekła do mediów i zaraz będzie rozdmuchana. Chcieliśmy poinformować, że taka sytuacja miała miejsce. Z jednej strony wiem, że są osoby niezadowolone m. in. w poprzednich władzach klubu. Tu nie chodzi personalnie o Piotra Szora. Widać to choćby na przykładzie podpisywanych kontraktów. Pierwszy raz spotkałem się z wpisywaniem w umowę piłkarza premii za awans dla agenta. To są sytuacje patologiczne, o których trzeba mówić. Ja nie będę tu wiecznie, ale mam nadzieję, że po tych moich słowach, jak ktoś będzie chciał dać taką premię menedżerowi, to się zastanowi. To Dinamo Zagrzeb złożyło roszczenia o Mikulicia? Nie, to inny klub, który wcześniej brał udział w szkoleniu zawodnika. Byliśmy totalnie zaskoczeni tą sytuacją. Teraz mogę powiedzieć, że będziemy starać się odzyskać te pieniądze. Uważamy bowiem, że ta opłata potocznie nazywana ekwiwalentem się nie należała. To nie była mała kwota, bo doszły jeszcze koszty procesowe przed FIFA. I tu znów wracamy do spraw organizacyjnych. Nie może być tak, że w klubie nikt nie widzi czy nie daje znać, że jest taki problem do rozwiązania. Choć pracy się nie boję, to właśnie nie zgadzam się, że prezes jest od wszystkiego - od latania na sektor gości i od pilnowania takich spraw. Tak się nie da, dlatego w klubie muszą być struktury. Takich kwiatków było więcej. Dlatego muszą być radykalne ruchy, przez co mogę być odbierany jako kontrowersyjna osoba. Nie zamierzam też uciekać od trudnych tematów. Skoro uważacie, że pozew nie był zasadny, może nie trzeba było płacić? Otrzymaliśmy nakaz zapłaty, który był już prawomocny i skuteczny, ale uważamy, że są podstawy do negowania tego roszczenia. Nie zmienia to jednak faktu, że jak tylko pojawił się w systemie TMS pozew, to powinna być reakcja klubu, a tej nie było. A tak wyrok był już do zapłaty i żeby móc robić transfery, trzeba było zapłacić. Jestem tu od tego, by robić w Widzewie porządki i właśnie to robię. Przez te pół roku udało się panu zdiagnozować skąd taki fenomen na trybunach Widzewa? - Dla mnie jako osoby z zewnątrz, niektóre działania były dziwne. Jak choćby odkładanie przez kibiców pieniędzy na wypadek, gdyby klub znów miał zbankrutować. Nie mieści mi się to w głowie, ale rozumiem to ze względu na niedawne wydarzenia. Druga sprawa i ta najważniejsza - kiedy wchodzi się na ten stadion czuje się magię. Mam wrażenie, że tu dla kibica na każdej trybunie jest naturalne, że ma wstać i wspierać zespół. Wydarzenia sprzed kilku lat, kiedy klub zbankrutował, sprawiają, że konsolidacja środowiska jest bardzo duża. I jest ciągłe oczekiwanie, że w końcu powtórzą się sukcesy sprzed lat. Rozmawiał Andrzej Klemba