Jesień 1981 r., hotel w Opolu. Grupa piłkarzy Lechii Gdańsk relaksuje się przy kawie i herbacie przed II-ligowym meczem z Odrą. Jednego z nich zaczepia jakaś postać: "Cześć, "Jadzia", co ty nie poznajesz mnie?". - Nie poznałem go - mówi po latach Lech Kulwicki, pseudonim "Jadzia". - To był facet w więziennym drelichu. Dopiero, gdy mu się przyjrzałem zapytałem: "Stasiu, to ty?". To był on. Stanisław Burzyński, pseudonim "Burza". Stanisław Burzyński - z Lechii i Arki do "Wielkiego Widzewa" Stanisław Burzyński był wychowankiem Lechii, ale do kariery startował w Arce Gdynia. Lech Kulwicki pozostał wierny jej derbowemu rywalowi, Biało-Zielonym z Gdańska. Mimo to, panowie przyjaźnili się. Półtora roku wcześniej Burzyński miał wyjechać do Anglii, by grać dla Ipswich Town, klubu który zakończył sezon na trzecim miejscu w lidze, uznając wyższość jedynie Liverpoolu i Manchesteru United (Manchester City wlekł się wtedy w ogonie tabeli, a Chelsea grała w drugiej lidze). Wtedy nawet wyjazd na wczasy do NRD albo Bułgarii był szczytem marzeń, a co dopiero wyjazd do ojczyzny futbolu, by profesjonalnie grać w piłkę. "Burza" zwrócił uwagę potentata świetną grą dla wielkiego wtedy Widzewa w europejskich pucharach. Widzew Łódź był drużyną z charakterem, w drugiej połowie lat 70. XX wieku był trzykrotnie wicemistrzem kraju, a piłkarska Polska pokochała go za grę w Europie. Zbigniew Boniek stał się liderem tamtego RTS, a Burzyński jednym z jego symboli i talizmanów. W 1979 r. bramkarz został laureatem plebiscytu katowickiego "Sportu" - "Złote buty". Boniek tłumaczył, że widzewiacy uwielbiali grać z Anglikami. "Byliśmy takimi samymi łobuzami jak oni, tylko lepiej graliśmy w piłkę" - mówił. Pomylił się raz, w starciu z Ipswich, Anglicy roznieśli Widzew w dwumeczu 5-1 w 1981 r. Wtedy w Widzewie bronił już Józef Młynarczyk, a "Burza" paradował w więziennym drelichu. Koszmar Stanisława Burzyńskiego Tragiczne zdarzenia rozegrały się wieczorem 25 lutego 1980 r. około godziny 18. Burzyński jechał samochodem z drugim bramkarzem Widzewa Piotrem Gajdą, potrącił przechodzącego przez jezdnię pieszego. 85-letni Ignacy Olczyk, jak każdego dnia, szedł do kościoła. Tyle że zamiast podejść kilkanaście metrów do pasów, skrócił sobie drogę. Poszkodowany zmarł, a będący pod wpływem alkoholu Burzyński zbiegł z miejsca wypadku, udając się po pomoc do kolegi z drużyny, Zbigniewa Bońka. Liczył, że jeden z liderów drużyny poradzi, co należy teraz zrobić. Lecz nawet sam Boniek nie był w stanie wiele wymyślić. Za chwilę pojawili się trener Jacek Machciński i kierownik Stefan Wroński, skontaktowano się z prezesem Ludwikiem Sobolewskim. Nikt z nich nie miał wątpliwości: Burzyński musi jak najszybciej się zgłosić się na milicję. Ale milicja już namierzyła sprawcę na podstawie informacji udzielonej przez świadka zdarzenia, który zapisał numery rejestracyjne pojazdu. Zawodnik wystąpił jeszcze w inaugurującym rundę wiosenną meczu z GKS Katowice. Wtedy do akcji wkroczyła córka zmarłego Ignacego Olczaka - Kazimiera Najberg, która napisała bardzo emocjonalny list do prokuratora generalnego. Żaliła się na bezkarność i rozpasanie piłkarzy. Poskutkowało. Sprawę przejęła Prokuratura Wojewódzka. 18 marca "Burza" został aresztowany, a 29 kwietnia 1980 r. stanął przed sądem. - Prokurator stawiający zarzuty Burzyńskiemu zasygnalizował, że Boniek chciał użyć starej sztuczki. Nalał Burzyńskiemu nieco koniaku "na zdenerwowanie". Efektem miało być wrażenie, że Burzyński prowadził na trzeźwo, a pił po fakcie - można przeczytać w doskonałej książce "Wielki Widzew" autorstwa Marka Wawrzynowskiego. Sam sprawca tragedii, składając wyjaśnienia przed sądem, tłumaczył, że poprzedniej nocy wypił do kolacji pół litra wódki, zaś u Bońka sto gram koniaku. Sąd jednak nie wierzył w te zeznania, bo winny zmieniał swoje wersje. Wcześniej utrzymywał, że wypił ćwierć litra, a u Bońka dwa razy więcej koniaku. Boniek próbował bronić bramkarza, jednak nie zdecydował się kłamać dla kolegi. Jak napisał Wawrzynowski, miał użyć słów: - Mogę stwierdzić, że Burzyński był trzeźwy na podstawie tego, że gramy w jednej drużynie. Sąd nie wziął zeznań Bońka pod uwagę. Ostatecznie za spowodowanie wypadku i nieudzielenie pomocy Burzyński został skazany na 2,5 roku więzienia. "Burza" w areszcie i więzieniu - Tylko dzięki temu, że komendant więzienia był kibicem piłkarskim, Burzyński mógł w godzinach 8-15 kosić trawę na stadionie Odry Opole, wcześniej nawet pozwolono mu trenować z miejscową drużyną. Na noc wracał do zakładu półotwartego w Choruli pod Opolem - wspomina Kulwicki. Przed wyrokiem, do końca procesu, Burzyński przebywał w areszcie śledczym przy ulicy Smutnej w Łodzi. Pobyt w areszcie mocno dał mu się we znaki. Wśród znajomych zawodnika krążyły nawet plotki, że to właśnie traumatyczne przeżycia, jakich doświadczył przy Smutnej, stały się przyczyną późniejszego samobójstwa. Jego ówczesny stan ducha doskonale oddaje list, który Burzyński napisał do ówczesnego trenera Widzewa Jacka Machcińskiego. Czytamy w nim: (...) Minęło już, może raczej dopiero, pięć miesięcy i powoli pogodziłem się z losem. Zrezygnowałem całkowicie z jakichkolwiek ćwiczeń, wystarczą mi te w pracy (pracuję fizycznie w Zakładach Papierniczych w Krapkowicach). Początkowo łudziłem się, może amnestia, może rewizja coś zmienią, ale teraz wiem, ile mam do odsiedzenia i liczę po prostu miesiące. Tu w Choruli czas płynie szybko i czasami człowiek nie wie, kiedy minął tydzień, ale pobytu na Smutnej nie zapomnę do końca życia. Nie wiem, co by było, gdybym musiał w takim zakładzie zamkniętym odbębnić cały wyrok, chyba po wyjściu stałbym się prawdziwym kryminalistą (...). Powrót: Bałtyk i Arka Gdynia Tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego Burzyński wyszedł na wolność, m.in. dlatego że komunistyczne władze szykowały miejsca w więzieniach dla opozycjonistów. Dzięki trenerowi Marianowi Geszke, "Burza" stanął w bramce ekstraklasowego wtedy Bałtyku Gdynia. - Znałem go właściwie od wieku juniora, żartował, był wszędobylski. Po tych tragicznych zdarzeniach spoważniał, zamyślał się, bardzo ważył słowa. Bałtyk bronił się przed spadkiem, dlatego trudno porównywać jego formę, z tą którą prezentował w wielkim Widzewie. Pewne jest, że wciąż dysponował doskonałą techniką bramkarską, prowadziłem wielu znamienitych ligowych golkiperów, ale "Burza" był najlepszy. Sam często prosił o dodatkowe treningi indywidualne, był chorobliwie ambitny. Widać było jednak, że ten wypadek w nim głęboko siedzi. Gdy się dowiedziałem, że skoczył z okna mocno to przeżyłem. Byłem wtedy w Chicago, aż mnie zmroziło - wspomina Marian Geszke. - Jeszcze z zakładu półotwartego zadzwonił do mnie, że wychodzi i wraca do Trójmiasta. Staraliśmy się mu pomóc, pograł jeszcze kilka lat w piłkę, po karierze pomogłem załatwić mu robotę w MOSiR w Gdańsku. Nie mógł miejsca znaleźć, narzekał, że ludzie się od niego odwrócili, czarne myśli wracały. Zmienił się. Nie rozmawiałem z nim o wypadku, chciałem, żeby otrząsnął się z traumy, sam to wystarczająco przeżywał. Po tym wypadku wszystko się urwało, całe jego życie się zmieniło. Gdyby nie ten feralny dzień, grałby w Anglii. Był wtedy w świetnej formie, jestem przekonany, że zagościłby w kadrze i zostałby bogatym człowiekiem... - spekuluje Kulwicki. Z Bałtyku przeszedł do Arki Gdynia, skąd startował do wielkiej kariery. Coraz częściej sięgał po alkohol, po nim użalał się nad sobą i rozpamiętywał co by było, gdyby. Wielokrotnie miał analizować przebieg wypadku i fakt, że przechodzień jego zdaniem zawrócił, co uniemożliwiło mu uniknięcia zderzenia. Samobójstwo Stanisława Burzyńskiego 4 listopada 1991 r. Burzyński zakończył swój żywot w wieku 43 lat skacząc z 9. piętra bloku w Gdyni-Chylonii gdzie mieszkał. Jest pochowany na cmentarzu Srebrzysko w Gdańsku. - To nie wypadek czy alkohol zabiły Stasia, ale ten niedoszły transfer do Ipswich. Był tak blisko. Mógł być kimś, a został przegranym. Tak się czuł. Nigdy nie powiedział tego, ale i nie potrafił ukryć, że siedzi w nim poczucie goryczy. On w życiu sobie radził nawet dobrze, normalnie i uczciwie pracował, ale nie potrafił sobie poradzić ze swoją straconą szansą - mówił były piłkarz Lechii Gdańsk Andrzej Nowak w książce "Wielki Widzew". - Nie ma takiej osoby na świecie, która by to przyjęła na miękko. Nie ma drugiej osoby która by taki cios przyjęła, powiedziała "a nic się nie stało" i żyłaby normalnie dalej. Bardzo szkoda Stasia, byliśmy przyjaciółmi - kończy wyraźnie przygnębiony Lech Kulwicki. Maciej Słomiński, INTERIA