Napisać, że Grajewski to postać nietuzinkowa czy kontrowersyjna, to jakby nic nie napisać. Wychował się na słynnych łódzkich Bałutach, ukończył Technikum Lądowo-Drogowe i był dobrze zapowiadającym się juniorem, ale szybko okazało się, że lepiej radzi sobie w robieniu biznesów. Zanim wyjechał w 1979 roku do Niemiec, został jeszcze zawodowym żołnierzem. U zachodnich sąsiadów zaczął od pracy w rzeźni. Potem kariera nabrała rozpędu - działał w firmie spożywczej Mueller Milch (Widzew grał z logo tego koncernu), był menedżerem reprezentacji Rosji (zagrała nawet z Widzewem), organizował walki Dariusza Michalczewskiego, pomagał w transferach, a nawet miał współpracować z reprezentacją Niemiec. Od dzieciństwa kibicował Widzewowi, pomagał klubowi jeszcze za czasów legendarnego prezesa Ludwika Sobolewskiego, aż sam w 1993 roku objął stery w klubie. Ściągnął do łódzkiego zespołu trenera Franciszka Smudę i tu rozpoczęła się bogata kariera byłego selekcjonera. Ten szkoleniowiec doprowadził Widzew do dwóch mistrzostw Polski i awansu do Ligi Mistrzów. Grajewski z innymi łódzkimi biznesmenami - Andrzejem Pawelcem i Ismatem Kousanem ściągali wtedy czołowych piłkarzy z innych polskich klubów np. Macieja Szczęsnego, Radosława Michalskiego, Pawła Wojtalę, Marka Citkę, Mirosława Szymkowiaka czy Jacka Dembińskiego. To ówcześni reprezentanci Polski. "Nikt ci tyle nie da, co Grajewski i Pawelec obiecają" Była też ciemna strona szefów Widzewa. W środowisku piłkarskim znane było powiedzenia, że "nikt ci tyle nie da, co Grajewski i Pawelec obiecają". Wielu zawodników, w tym trener Smuda, nie doczekało się obiecanych pieniędzy. Szybko po sukcesach rozpoczęła się wyprzedaż zawodników, pieniądze trafiły do kieszeni Grajewskiego, a Widzew był coraz słabszy i tonął w długach. W 2004 roku skończyło się spadkiem z pierwszej ligi (obecna Ekstraklasa) i wielkich problemach finansowych. Wtedy Grajewskiego już w klubie nie było. Często pojawiał się w orbicie Widzewa. W 2018 roku był np. na sparingu podczas zgrupowania w Uniejowie. Był też zaproszony na premierę filmu "Broendby - Ziemia obiecana" o awansie łodzian do Ligi Mistrzów. Uważa jednak, że obecnie w klubie, który, po krachu finansowym w 2015 roku, odbudował się i przeszedł drogę od czwartej ligi do Ekstraklasy, jest persona non grata. Andrzej Klemba, Interia: Podobno będzie pan na 70. derbach Łodzi na stadionie ŁKS? Andrzej Grajewski: To prawda. Jestem łodzianinem, a skoro zostałem zaproszony na ten mecz i mogę na żywo zobaczyć, jak grają łódzkie drużyny, to chętnie przyjadę. Mieszka pan w Poznaniu, to w dwie godziny będzie pan na stadionie. - Dokładnie pod Poznaniem i w godzinę też dojadę. Na mecz zaprosił pana Tomasz Salski, prezes ŁKS? - Tak, zadzwonił do mnie. Na Widzewie mnie nie chcą. Nawet na otwarcie stadionu [w 2017 roku - przy. red.] mnie nie zaprosili. A to dzięki mojej pracy i moim finansom Widzew był tam, gdzie był. Byłem pewny, że na otwarcie stadionu klub mnie zaprosi, ale nic takiego się nie zdarzyło. Jak odsłaniał pamiątkową tablicę z okazji 25-lecia awansu do Ligi Mistrzów, to też o mnie nie pamiętał. Całe szczęście, że znalazło się tam moje nazwisko. Teraz przyszło zaproszenie na derby Łodzi od ŁKS i postanowiłem skorzystać. Widział pan pierwsze wiosenne mecze obu drużyn? - Tak. Obie zaprezentowały się jak spadkowicze, choć to ŁKS robił wszystko, by z Kielc wywieźć choćby punkt. Gdyby Ramirez wykorzystał sytuacje sam na sam, Korona byłaby na kolanach. Jednak rezerwowy gospodarzy oddał w doliczonym czasie strzał, co zdarza się tylko na Mikołaja. ŁKS nie zasłużył na porażkę, ale przegrał. Deski już są heblowane do trumny na spadek z ligi, ale dopóki są matematyczne szanse, to nikogo nie skreślamy. To jak mogą wyglądać 70. derby Łodzi? - To będzie ciekawe spotkanie. Stawka jest bardzo wysoka. Nawet jak ŁKS wygra, to i tak szanse na utrzymanie niewiele wzrosną, ale boję się, że pociągnie za sobą też Widzew. Będę na meczu, ale nie założę szalika żadnej drużyny. Ma pan żal do Widzewa, ale jednak mówi, że boi się spadku tego zespołu. - Jestem łodzianinem, tu spędziłem najpiękniejsze lata. Patrzę na Widzew, na sam klub i najważniejsi w nim ludzie to przyjezdni. Był Dróżdż [prezes klubu w latach 2021-23 - przyp. red.] i skłócił miasto z klubem. Teraz dostał kolejną fuchę w Cracovii. Przyjeżdżają do Widzewa i robią sobie reklamę na barkach klubu. A drużyna? Jak nie wygra teraz dwóch, trzech spotkań, będzie miała problem z utrzymaniem. A za chwilę mecz z Legią. Wie pan, jak my z nią graliśmy, to najpierw szliśmy na dyskotekę, a potem ją laliśmy. Te czasy już jednak minęły. Rozmawiał Andrzej Klemba