Radosław Nawrot: Dotąd odmawiałeś udzielania wywiadów. Michał Kopczyński: Odmawiałem, gdyż nie grałem z powodu kontuzji i doszedłem do wniosku, że będę miał na koncie więcej wywiadów niż występów. Na szczęście w końcu wróciłem na boisko i gram. Ale nie w meczu z Legią. - No niestety, nie z Legią. Nabawiłem się urazu i nie mogę wystąpić w sobotę. Tym większa szkoda, że przecież jesteś byłym graczem Legii i masz z nią związki emocjonalne. - Jasne, że mam. Tyle lat w niej spędziłem, że Legia zawsze będzie dla mnie wyjątkowym klubem. W tej chwili jednak gram w Warcie Poznań i jej kibicuję. Jak się w ogóle gra przeciwko klubowi, któremu się kibicuje i który ma się w sercu? To chyba niełatwe. - Jeśli chodzi o Legię, to moje doświadczenie jest na razie takie, że w zeszłym sezonie pojechaliśmy z Arką Gdynia na mecz z nią i dostaliśmy 1:6 w łeb. Było więc to szczególnie nieprzyjemne. Nie pomyliłem jednak szatni, nic takiego się nie wydarzyło. Spotkałem niewielu znajomych, bo Legia się na tyle dynamicznie zmienia, że nie zostało wielu piłkarzy z czasów, gdy ja w niej grałem. Warunki, w jakich teraz gramy, sprawiają, że na trybunach nie ma kibiców, nie ma więc też tego dreszczyku związanego z ich obecnością. Inaczej się wchodzi na Łazienkowską pełną kibiców, a wśród nich znajomych, a inaczej na pusty stadion. Teraz też będzie pusty. Tętno nie jest tak podwyższone. A jak żyje się legioniście w Poznaniu? To jednak rzadka sytuacja, niewielu piłkarzy Legii przyjeżdżało do Poznania grać. - Żyje się bardzo dobrze. Przychodząc tu, miałem lekkie obawy, bo przecież byłem od tylu lat związany z Legią, która tu, w Poznaniu nie jest zbyt lubiana, tak delikatnie mówiąc. Z drugiej strony pomyślałem, że przecież nigdy nie byłem osobą kontrowersyjną, niczego nie powiedziałem, co można by mi wypominać, nic takiego się nie wydarzyło. Doszedłem więc do wniosku, że nie ma powodów się obawiać. A że Legii wypierał się nie będę, to jasne. Przecież o niej nie zapomniałem. Do spraw kibicowskich nie przywiązuję aż tak wielkiego znaczenia. Ja jestem piłkarzem, który z Warszawy długo się nie ruszał. Odkąd zacząłem, widzę tego plusy, bo poznaję nowe miejsca. Teraz zatrzymałem się w Poznaniu, chciałbym na dłużej, i staram się z tego faktu czerpać jak najwięcej. Pamiętam, że trzy dni po podpisaniu przeze mnie kontraktu z Wartą graliśmy z Lechią w Grodzisku Wlkp. Byłem wtedy na ławce, rozgrzewałem się za bramką, której strzegł akurat Dusan Kuciak. Stało tam dwóch, chyba trochę pijanych facetów i przez całą połowę wyzywali Dusana i cisnęli mu. W pewnym momencie zauważyli mnie i też mi się dostało trochę bluzgów na sam początek gry w Warcie. No ale to tylko dwóch facetów, nic wielkiego. Miałem natomiast sytuacje innego rodzaju. Poszliśmy pewnego dnia z żoną na spacer na Stary Rynek w Poznaniu i podszedł do mnie facet. Powiedział, że jest kibicem Lecha, nawet w ekipie wyjazdowej i do niedawna jeździł, pokazał nawet herb Lecha wytatuowany na bicepsie. Stwierdził, że do niedawna byliśmy wrogami, a teraz życzy mi powodzenia w Warcie. Chwilkę pogadaliśmy, zapytał nawet, jak mi się tu żyje. No bardzo miła sytuacja. To chyba specyfika Poznania i tego, że Warta z Lechem dobrze żyje. To się czuje, to się przekłada na życie codzienne. Poza tym pograłem trochę już w Arce Gdynia, a ona przecież jest z Lechem zaprzyjaźniona. Czujesz, że Warta jest taką siostrą Lecha? - Mam takie wrażenie, ale własnego zdania sobie jeszcze nie wyrobiłem. Nie ma kibiców na stadionach, nie widać ich i nie słychać, więc nie zdołałem poznać ich zachowań w tej kwestii. Widzę jednak kibiców w barwach jednej i drugiej drużyny, to koziołki trykające się w dwóch szalikach - to są świetne sprawy. To zupełnie coś innego niż relacje Legii i Polonii Warszawa? - Zupełnie. To bardzo pozytywne. Wrosłeś już w Poznań czy czujesz się tu obco? - Już się czuję tu dobrze. Początek był niepewny, przyjechałem tu jeszcze bez żony i gdy chodziłem po mieście, czułem się troszkę poddenerwowany. Myślałem, że może ktoś mnie pozna, ktoś coś powie niemiłego, ale nic takiego się nie wydarzyło. W Warszawie jest tak, że Legii się kibicuje i jej barwy czy graffiti są często widoczne, ale w Poznaniu to jest w zasadzie poziom razy trzy. Coś niebywałego po prostu. Wszędzie widać Lecha, co chwilę mija się człowieka w barwach Lecha, w Lechowej maseczce, jest to bardzo wyraźne i widoczne. Mocniej to widać niż w Warszawie. To też sprawiało, że nie czułem się pewnie na początku, ale teraz jest już inaczej. Poznań przyjął mnie miło, dobrze się tu czuję, mieszkamy z żoną nad Wartą, gdzie jest bardzo pięknie i jest gdzie chodzić na spacery, mamy małą córeczkę. Czekamy na lepsze czasy, gdy będzie można w pełni skorzystać z uroków miasta. Muszę bowiem przyznać, że wcześniej, poza meczami, nigdy nie byłem w Poznaniu tak turystycznie, żeby zobaczyć. Zupełnie nie znałem miasta, a spodobało mi się. Taka specyfika Poznania, że chociaż wychodzimy od Warty, zawsze pojawi się Lech. - Jestem tego świadom. To, czego mi brakuje w Poznaniu, to inne sporty niż piłka nożna. Jestem człowiekiem, który lubi pójść na coś innego, koszykówkę czy siatkówkę. W Poznaniu nie za bardzo jest wybór. Bardzo ostrożnie powiedziałeś, że nie ruszałeś się z Warszawy, a przecież grałeś na Antypodach. Byłeś zawodnikiem nowozelandzkiej drużyny Wellington Phoenix. Ja wiem, że grałeś tam z Filipem Kurto, piłkarzem zresztą spod Poznania, ale to jednak niezwykła sytuacja. Co ci strzeliło do głowy, aby tam wyjechać? - Sam bym tego nie wymyślił, decydował też przypadek. Pomysł wyszedł od Kuby Rzeźniczaka i jego menadżera. Kuba miał tam chyba grać, ale nie wyszło, a jego menadżer zapytał o mnie. Byłem odsunięty od Legii, szukałem klubu i nawet powiedziałem "Rzeźnikowi": weź mnie gdzieś ze sobą. I on to "gdzieś" zrozumiał bardzo szeroko. - No tak mi napisał, czy jestem zainteresowany o Australią. Zabrzmiało imponująco, ale miałem pustkę w głowie, bo nie wiedziałem nic o piłce australijskiej. Kojarzyła mi się tylko z Adrianem Mierzejewskim. Pomyślałem jednak, że warto spróbować i poprosiłem o szczegóły. Wtedy dowiedziałem się, że ma to być klub nowozelandzki. W pierwszej chwili entuzjazm mi opadł, ale wkrótce zacząłem googlować Nową Zelandię. Uświadomiłem sobie, jak niezwykłe to miejsce i piękne, że tam kręcili "Władcę Pierścieni". I napaliłem się jeszcze bardziej. Podjęliśmy z żoną decyzję na "tak". Taka okazja pojawia się przecież raz w życiu, więc choć wielu może mi wypomnieć, że to nie jest dobry kierunek w moim wieku, to jednak uznałem, że muszę spróbować. Czyli "Władca Pierścieni" pomógł podjąć decyzję? - Pomógł. Takie rzeczy mają wpływ np. przekonanie, że jest tam pięknie, że rugby jest w Nowej Zelandii sportem narodowym, a to sport, w który gra moja żona. Detale, dzięki którym łatwiej podjąć decyzję. I było pięknie? - Było. Najpiękniejszy rok w naszym życiu, niezwykła przygoda. Byłeś zawodnikiem nowozelandzkiego klubu, ale mecze rozgrywałeś głównie z Australijczykami? - Wyłącznie. Wellington Phoenix było jedynym nowozelandzkim klubem w profesjonalnej A-League, resztę stanowiły kluby australijskie. Wszystkie wyjazdy zatem były w Australii, więc nalatałem się. Lotniska w Sydney czy Melbourne znam na pamięć. Żałuję, że nie zdołałem zwiedzić całej Australii, ale za to zjechałem Nową Zelandię. Rudyard Kipling pisał, że Milford Sound to najpiękniejsza droga na świecie. Gdy to przeczytałem, pomyślałem "sprawdzę". No i rzeczywiście, szczęka opada. - Opada, a Nowa Zelandia ma jeszcze to do siebie, że na stosunkowo niedużym obszarze tego kraju masz w zasadzie wszystko, od ciepłych plaż - co ciekawe - na północy przez wulkany, gejzery, po fiordy i wysokie Alpy na południu. Rozmaity krajobraz, wszystko w jednym kraju i dostępne w kilka dni. Przepiękne miejsca. Zdjęć mam od groma, wspomnień jeszcze więcej. Kiedyś czytałem jakieś teksty o podróżach, turystyce, o Nowej Zelandii, ale nie sądziłem, że kiedyś rzeczywiście tam pojadę. To jednak drugi koniec świata, ja wiem, że świat się zmniejsza, ale nadal aż tak wielu Polaków tam nie jeździ. Kiedy więc pokazywałem swoje zdjęcia w mediach społecznościowych, wiele osób pytało mnie, jak tam jest. Pamiętam, że Nowa Zelandia była o tyle łatwiejsza od Australii, że tam mamy około 12 godzin różnicy czasu, więc wieczorem można złapać w Polsce ludzi, którzy właśnie wstali i odwrotnie. - Żona tak robiła, wstawała rano i dzwoniła do rodziny w Polsce, gdzie był wieczór. Ja jednak jechałem wtedy na trening. Gdy wracałem, w Polsce zapadała już noc. Mój kontakt zatem był utrudniony. Po roku zaczęło mi tego kontaktu brakować. Nowa Zelandia to jednak nie jest miejsce, w którym przy trzech dniach wolnego można skoczyć do kraju. No i mało kto może cię tam odwiedzić. Rugby to sport narodowy Nowozelandczyków, a jakie miejsce zajmuje piłka nożna? - Ona rośnie i rozwija się. Zaczyna być sportem numer trzy, może cztery, bo jeszcze jest bardzo popularny na Nowej Zelandii krykiet, stanowiący dla mnie jedną wielką zagadkę. Wielu rodziców na Nowej Zelandii wysyła jednak dzieciaków na piłkę, więc ten sport ma potencjał. Kiedy jednak graliśmy w Wellington, na nasz mecz przychodziło, powiedzmy, osiem tysięcy ludzi, a następnego dnia na rugby było ich około 30 tysięcy. Różnica jest, ale zdarzało mi się, że kibice rozpoznawali mnie na ulicy Wellington i latali z nami na wyjazdy. Do Australii?! -Tak, latali. Niektórzy z nich byli Nowozelandczykami pracującymi w Australii, ale rozpoznawałem też kibiców latających z nami wszędzie. To jednak nie jest wyjazd do Gdyni czy Zabrza. - No nie, to znacznie dalej. A latali i byli wierni, czy porażka, czy zwycięstwo. Była to inna kultura kibicowania, bardziej piknikowa, ale po meczach zawsze nas fetowali i dziękowali. A Maorysi chodzą na piłkę nożną? - Maorysów często łatwo rozpoznać, bo są charakterystycznie tatuowani. Oczywiście, pojawiali się też na meczach piłkarskich, ale myślę, że ich sportem jest jednak rugby. W Wellington Phoenix grałeś z Sarpreetem Singhiem, który potem trafił do Bayernu Monachium. - Nadal jest, chyba w drugiej drużynie. W Wellington miałem naprawdę fajną ekipę. Roy Krishna poszedł przecież do Indii, zrobił tam mistrzostwo. Grał także Steven Taylor, Anglik z przeszłością w Newcastle i wielu innych. Ja grałem lewego półstopera w systemie 1-3-5-2. Trener znalazł mi pozycję, na której gra mnie rozwinęła. Zyskałem wiele walorów defensywnych, z wyprowadzaniem gry od tyłu, więc stałem się zawodnikiem bardziej uniwersalnym. Po powrocie do Polski już tak nie gram, wiadomo, że nikt nie śledzi tamtej ligi i pewnie nie widzieli mnie w defensywie. Nadal jestem środkowym pomocnikiem. Antypody rozwinęły cię piłkarsko? - W A-League jest sporo przetasowań, składy zespołów się zmieniają z sezonu na sezon. Uważam jednak, że czołowe trzy, cztery zespoły tej ligi powalczyłyby w Polsce o czołowe lokaty, a zwycięskie Sydney FC z pewnością mogłoby powalczyć o tytuł mistrzowski w polskiej ekstraklasie. Moje Wellington Phoenix znalazłoby się zapewne w górnej ósemce polskiej ligi, ale były też w A-League ekipy, które mocno odstawały. One miałyby kłopot z utrzymaniem się w naszej ekstraklasie, tak sądzę. A zatem poziom był zróżnicowany, a liga na Antypodach ma inną specyfikę niż nasza. To także liga zamknięta, nikt nie spada, więc futbol jest tam bardziej ofensywny. Wyobrażam sobie zamkniętą polską Ekstraklasę. Warta Poznań grałaby wtedy bez noża na gardle. - Komfort psychiczny byłby wtedy większy, to jasne. Teraz każdy mecz to walka o życie. Naszym celem jest utrzymanie się, a gramy teraz bardzo fajnie i wygrywamy. Trochę odskoczyliśmy, więc może ten nóż na naszym gardle jest nieco bardziej tępy. Nadal musimy być jednak czujni, bo utrzymania nie mamy, ale przyznam, że coraz chętniej patrzymy w górę. Musimy czerpać w Warcie z tego, co mamy. To specyficzna drużyna, nie ma tu gwiazd, może poza Trałą. Reszta jest na dorobku, wielu pierwszy raz gra w ekstraklasie, więc są głodni i dają z siebie wszystko. Zaangażowanie jest ogromne, więc ciężko jest nas złamać. Łukasz Trałka ma bogatą karierę, ale ty też. Masz mecze z Legią w Lidze Mistrzów, grałeś przeciwko Realowi Madryt, w szalonym meczu z Borussią Dortmund. Łukasz Trałka takich meczów nie rozgrywał. - No tak, trochę zgeneralizowałem. Jestem jeszcze ja, jest Mateusz Kupczak, kilku się znajdzie. Nie przeczę, miałem w przygodzie z piłką wiele niezwykłych momentów, sporo przeżyłem. Teraz mam jednak robotę w Warcie i nie mam poczucia, że to jest jakoś mniej istotne. To też świetna historia. Przyszedłeś do Warty latem, a zadebiutowałeś dopiero w styczniu. Runda w plecy. - Kontuzja, no niestety. Na szczęście początek roku był dla mnie udany. Wróciłem do zdrowia i składu, cieszy mnie to. Mam trochę pecha po powrocie do kraju, w Arce też złamałem obojczyk zaraz po podpisaniu kontraktu. Tutaj to samo, Warta się zgłasza, przyjeżdżam, podpisuję i uraz. To był trudny okres dla mnie, sporo czasu spędziłem na rehabilitacji w Warszawie, ale powoli z tego wychodzę. Teraz ten uraz nie jest groźny. Było ci trudno wejść w styczniu do tej "swojskiej bandy", jak Wartę określa trener Piotr Tworek? - Nie było trudno. Nie jest trudno wejść do tej szatni komuś, kto chce pomóc i ciężko pracuje. Czuję, że jestem wśród kolegów. Fakt, że grałeś z Realem Madryt i na Nowej Zelandii robi wrażenie? - No cóż... uwagi i komentarze są, wiadomo. No co mam powiedzieć, kilka ciekawych historii rzeczywiście w życiu przeżyłem, to mogę się nimi teraz podzielić.